niedziela, 31 stycznia 2016

Wielki Król - Rozdział 2 - Haikyuu

Dodaję dwa rozdziały w jednym miesiącu, co tu się dzieje, czyżbym miała więcej czasu? xD Nie. Tak się składa że w ogóle nie powinnam pisać teraz fanficzków, a uczyć się do olimpiady z polskiego, ale czemu to robić, skoro można walnąć rozdział na prawie 7000 słów xD Nie zniechęcajcie się przez długość, plis ;A; Zaczęłam ferie, więc mam dwa tygodnie wolnego yey! Ale muszę się uczyć i zaczynam też szkołę jazdy. Będę mieć prawko ludzie, uważajcie na tych ulicach xDD W miarę możliwości postaram się napisać 3 rozdział. To opowiadanie mnie pożera, wiecie ile ja czasu spędzam na wymyślaniu tej historii? xD więcej niż powinnam, tak ;_; Ale za to polubiłam Makbeta. I pokochałam Kageyamę. Oficjalnie mój fav ;w; Co do rozdziału... jest niezaprzeczalnie długi. I uwaga, po raz pierwszy od wieków, zbetowany. Mam betę, która jest również moją wspólniczką w zbrodni, bo to z nią omawiam wszelkie szczegóły tego opowiadania i spojleruję całą akcję xD Wiem, że to czytasz M. Dziękuję ci z całego serduszka, to jest nasze wspólne dzieło <3
W tym odcinku - dużo miłości i życiowej dramy. Poleje się krew. Wgl jak macie jakichś znajomych, co szukają innych ff z Hq niż kagehina, której od groma w polskich internetach (ludzie czemu) to możecie mnie polecić czy coś xD *zerokryptoreklamy* Mój blog powstaje niczym feniks z popiołów. Zmieiłam nawet kolor na czarny, żeby było bardziej dramatycznie. Zapraszam do czytania i komentowania <3





Rozdział II - Dzieło przypadku
/Powieść idioty/


- Przykro mi Kageyama, ale nie możesz pracować w takim stanie. Idź do domu i wróć, jak ci się polepszy -Tobio nawet nie zdążył zdjąć kurtki, gdy jego przełożony, Goto, odesłał go z powrotem do domu. Przez chwilę myślał, że stąd też chcą go wyrzucić, ale na szczęście dostał tylko chorobowe.
Oprócz pracy w jednym magazynie, z której wylali go kilka dni temu za notoryczne spóźnienia, Kageyama pracował także w małym barze. Czasem podawał do stołu, czasem stał na zmywaku. Zawsze parę groszy wpadło do kieszeni, a jemu nie paliło się do znalezienia prawdziwej pracy. Chwytał się każdej roboty, w której akurat szukano pracownika, przez co zazwyczaj była to praca na pół etatu. Przez brak jakiegokolwiek pomysłu na siebie i zszargane zaufanie do społeczeństwa, pracował tylko dlatego, że musiał za coś przeżyć. A i to stawało się coraz to mniej zachęcającym powodem.
Kageyama szczerze nienawidził swojego życia. Zdawał sobie sprawę z tego, że jest młody i pełen potencjału, jednak nie umiał z tego skorzystać. Czuł jak się marnuje, jak coś od środka pochłania go, odbierając mu wszelkie siły i chęci do dalszej, jakże marnej, egzystencji. Wiele razy próbował coś z tym zrobić. Jeszcze po tym, jak wyrzucono go z drużyny, próbował załapać się do innego klubu, jednak zwyczajnie go nie chciano. Jego dawna drużyna zdążyła narobić mu „renomy”. Zamknięto mu wszelkie drogi. Myślał nad wyjazdem z miasta, nawet z kraju, jednak nie miał na to pieniędzy. Więc tkwił w beznadziei życia codziennego, nie myśląc już nawet o przyszłości.
Goto upomniał Kageyamę, że nie będzie tolerował pracowników, którzy wdają się w bójki i że da mu jeszcze jedną szansę ze względu na jego sytuację. Ten pokornie przeprosił i podziękował, nie kłopocząc się tłumaczeniem, że to przecież jego napadli. Podziękował za wyrozumiałość i obiecał stawić się za kilka dni, jak opuchlizna zelżeje.
Mocno spuchnięte prawe oko Tobio w istocie nie prezentowało się najlepiej. Obrazu dopełniała rozcięta warga i plaster na brodzie. Na ulicy zwracał swoim wyglądem niemałe zainteresowanie. Gdy zatrzymał się w jakiejś kawiarni, pani, która wydawała mu napój na wynos, starała się nie przyglądać zbyt długo jego obitej twarzy, jednak Kageyama zdążył dostrzec spojrzenie pełne współczucia.
Dochodziła pora lunchu. Tobio pomyślał, że może uda mu się spotkać z Koushim i pójść coś razem zjeść, jednak po krótkiej wymianie sms-ów okazało się, że Suga siedział tego dnia w szkole do siedemnastej. Wtedy Kageyama przypomniał sobie, że przecież w piątki jego przyjaciel prowadził zajęcia sportowe dla dzieci w swojej szkole i nie mógł wyjść wcześniej. Był wychowawcą w podstawówce. Gdy Tobio się o tym dowiedział, pomyślał, że taki zawód dziwnie pasuje do Sugi. Kageyama jakoś nigdy nie przepadał za dziećmi. Nie, żeby żywił do nich wstręt czy coś w tym guście, ale nie miał do nich podejścia. A teraz to już w ogóle ze swoją wiecznie obitą twarzą pewnie tylko by je straszył.
Już miał włożyć telefon do kieszeni, uznając rozmowę za skończoną, kiedy urządzenie niespodziewanie zaburczało raz jeszcze.

  Od: Sugawara Koushi

Ale jeśli chcesz się dzisiaj spotkać, to możemy zobaczyć się na konferencji zawodów ligowych.

Kageyama zdziwił się. Nic nie wiedziało żadnej konferencji, a Suga zdawał się zakładać z góry, że Tobio się na niej pojawi. Jednak on sam miał co do tego mieszane uczucia. Całkiem możliwe, że spotkałby tam wszystkich tych, którzy zniszczyli mu życie. Całkiem możliwe, że spotkałby tam Hinatę. Mężczyzna pokręcił głową, by pozbyć się obrazu rudej czupryny sprzed oczu wyobraźni i odpisał przyjacielowi.

Do: Sugawara Koushi

Nie mam planów się na nią wybierać, poza tym nie znam szczegółów. Spoko, zobaczymy się jak będziesz miał trochę wolnego czasu. Baw się dobrze.

Ostatnie zdanie dodał z grzeczności, zamykając tym samym temat. Suga wiedział o jego nastawieniu do siatkówki, ale chyba nabrał jakiegoś pedagogicznego skrzywienia i próbował chytrze przemycać Kageyamie aluzje do tego sportu, by być może pewnego dnia przełamał się i wrócił na boisko.

Od: Sugawara Koushi

Dzięki :) ale pomyśl nad tym jakbyś miał się nudzić tego wieczoru

Emotikonki nie były w stanie przekonać Kageyamy, by zmienił zdanie, ale mimo wszystko zatrzymał się z boku chodnika i sprawdził wydarzenie w Internecie. Faktycznie konferencja z udziałem kapitanów drużyn, które przeszły eliminacje, odbywała się dzisiaj w dzielnicy biznesowej o dwudziestej. Wywiady połączone z bankietem. Sama konferencja była publiczna, ale bankiet był już imprezą zamkniętą, tylko dla zaproszonych.
„I co ja tam będę robił”- pomyślał Kageyama, blokując telefon i wkładając go do kieszeni spodni. Ruszył dalej wzdłuż ulicy. –„Będę słuchał o tym jak świetnie im się gra, jakie wyzwania ich czekają, że są dumni ze swoich drużyn?”
A najgorzej będzie, jak ktoś go tam pozna. Nie było potrzeby, by musiał narażać się na więcej bólu psychicznego. Kageyama zdecydował, że taka wycieczka nie przyniesie ze sobą nic dobrego. A poza tym miałby daleko, by wrócić do szybko do domu. Kopnął kamyk, leżąc na ziemi. Czy nie łatwiej byłoby skończyć to wszytko jeszcze dzisiaj?


To nie tak, że ja źle życzę tym wszystkim zawodnikom. Przecież ich nie znam, to byłoby bardzo nieuprzejme z mojej strony, by ich wszystkich tak bezpodstawnie nienawidzić. A jednak! Po prostu nie mogę na nich patrzeć. Na te skupione, spocone twarze, na mięśnie, które pracują cały czas, zawsze gotowe do działania, na piłkę, która zręcznie manipulowana utalentowanymi dłońmi, zbiera punkt, prowadząc do zwycięstwa. Dźwięk halówek piszczących o podłogę, okrzyki kibiców, gwizdek, wskazówki trenera. Nienawidzę tego. Nienawidzę, a zarazem pragnę. Gdybym mógł mieć to wszystko, byłbym… właśnie. Kim bym wtedy był?

Toru siedział na krześle, naprzeciwko którego ustawiona była kamera, jeszcze stara, taka na kasety. Dostał ją rok temu od swojej mamy, gdy robiła porządki w piwnicy. Stary Panasonic na VHSy miał z początku trafić na śmietnik. Kto potrzebowałby takiego grata w świecie prężnie rozwijającej się technologii lustrzanek i smartfonów? Razem z kamerą pani Oikawa wydobyła z piwnicy karton pełen starych kaset z nagraniami. Na części z nich nagrane były jakieś rodzinne spotkania sprzed narodzin Toru oraz jego dzieciństwo. Na innych ktoś sfilmował ówczesne finały ligi siatkarskiej. Toru z uśmiechem nostalgii przypomniał sobie, że to jego ojciec sfilmował wtedy finały, bo on później oglądał te nagrania całe dzieciństwo. Mimo kiepskiej jakości, film miał w sobie coś niesamowitego. Emocje, napięcie, stadionowy hałas. Toru potrafił oglądać ten finałowy mecz codziennie, kiedyś zaprosił na seans Iwaizumiego,  chociaż tamten, nie wiedzieć czemu, nie był nim zupełnie zainteresowany i wolał wyjść na dwór.
Oikawa jeszcze wracając od mamy z kartonem pełnym kaset, niektórych pustych, i starą kamerą z początku zastanawiał się, gdzie można w ogóle oddać takie rzeczy. Jego mama kazała mu przegrać kasety na płyty, by pamiątki się nie zmarnowały, ale co później miałby zrobić  z całym tym sprzętem? Pomysł przyszedł dopiero później.
Pewnego dnia Toru wrócił do domu piekielnie zdenerwowany. Miał fatalny dzień, a do tego w szpitalu miał zatarg z jednym swoim pacjentem, co wybiło go z rytmu na cały dzień. Strasznie chciał z kimś pogadać na ten temat, jednak wiedział, że żadnego z jego obecnych znajomych nie będą obchodziły jego problemy, a już szczególnie te związane z pracą. Wtedy też przypomniał sobie o kamerze, którą ciągle trzymał w szafie. Uruchomił ją, włożył czystą kasetę i zwrócił obiektyw w swoja stronę. Czerwona lampka sygnalizowała, że materiał się nagrywa. Oikawa z początku miał tremę sam przed sobą, jednak gdy się przedstawił ( nie wiedział, od czego zacząć, więc zaczął od imienia) i zaczął opowiadać o swoim życiu i pracy, szybko się rozkręcił. Chodził po mieszkaniu z kamerą skierowaną na siebie, mówił o wszystkim, co mu się akurat przypomniało, filmował mieszkanie i widok za oknem. Sam sobie zwierzał się ze swoich problemów, tematów nurtujących go od dawna i tych obecnie. Tak chodził i opowiadał, żywo przy tym gestykulując, dopóki w urządzeniu nie rozładowała się bateria. I wtedy, gdy ucichł, gdy usiadł i odłożył kamerę na stolik, poczuł się lepiej. Po raz pierwszy od wielu tygodni odetchnął z ulgą, zrzucając z siebie cały ciężar przygniatających go problemów. Ten dziwny, spontaniczny monolog uwolnił go od zmartwień, sprawił że niemal zapomniał o feralnym pacjencie, a przynajmniej nie chciał już sobie zawracać nim głowy. Zdecydował, że następnym razem, gdy będzie mu ciężko, zrobi to samo.
I rzeczywiście, ten dziwny video-pamiętnik stał się prywatną terapią Toru, pomagającą mu radzić sobie z samym sobą. Od czasu do czasu, gdy myśli i kłopoty zebrały się w nim niczym sterta brudnego prania, włączał on kamerę, siadał naprzeciw i mówił, dopóki nie zeszło z niego całe napięcie. Takim też momentem był dzień konferencji. Z niejasnych dla niego powodów, postanowił pojechać tam i zobaczyć, o co ten cały hałas. Jednak przed wyjazdem postanowił oczyścić się ze wszystkich emocji. Tak na wszelki wypadek. Nie widział, co może go tam czekać, a nie chciał sobie jeszcze bardziej napsuć nerwów. 
Oikawa zdecydował, że pojawi się na konferencji incognito. Nie chciał zbytnio rzucać się w oczy. Były osoby, które ciągle pamiętały jego lata świetności. Wolał uniknąć nieprzyjemnych pytań, mimo tego, że jego kontuzja i młodo zakończona kariera nie były przecież tajemnicą. Zmienił kontakty na okulary, ubrał czarną czapkę, skórzane rękawiczki i szary płaszcz z wysokim kołnierzem. Dodatkowo do torby schował swoja kamerę. Zawsze będzie mógł udawać dziennikarza albo przynajmniej jakiegoś blogera. Chociaż z takim sprzętem wyszedłby dość cienko przy reszcie faktycznych dziennikarzy. Ale cóż poradzić, Oikawa był tylko rehabilitantem, nie mistrzem kamuflażu.
- Pojadę tam, pooglądam, posłucham i wrócę do domu – powiedział sobie, stojąc przed lustrem w przedpokoju i poprawiając czapkę, która zbyt mocno przyklepała jego grzywkę. – Zobaczymy jak się ma ten Bokuto.
Była godzina dziewiętnasta, gdy Oikawa odpalił samochód.

Tsukishima stał w holu budynku goszczącego sportową konferencję, która notabene zaczęła się piętnaście minut temu. Był to nieduży hotel biznesowy, odbywało się w nim głównie takie konferencje, a goście nie zamieszkiwali tam dłużej niż dwie noce. Budynek nie był zbyt nowoczesny. Podłoga na korytarzach wyłożona była białymi kafelkami, okna zasłonięte były przez plastikowe zasłony, a na ścianach wisiały zdjęcia i obrazy bez wyraźnego klucza ich doboru. Koło recepcji, która znajdowała się w głębi korytarza, stały czerwone fotele. Tsukishima zastanawiał się czemu taka znacząca, jak mu się wydawało, konferencja obywała się w hotelu, którego wystrój nie zmienił się od co najmniej dwudziestu lat. Jednym słowem, wydał mu się dość obskurny. Może na finały organizatorzy wybiorą jakieś bardziej gustowne miejsce.
Tsukishima mógł co prawda udać się na drugie piętro, gdzie odbywały się wywiady, jednak musiał stać na korytarzu i czekać na kogoś, kto teoretycznie zaprosił go na to spotkanie. Może Kuroo nie zauważyłby, gdyby jeszcze teraz udało mu się wymknąć z budynku? Po raz kolejny spojrzał na swój zegarek, gdy drzwi automatyczne otworzyły się i do holu wbiegł zdyszany Kuroo, od razu zauważając stojącego pod ścianą blondyna, który rzucił mu wymowne spojrzenie.
- Znasz się na zegarku? – powiedział, gdy tylko brunet podszedł bliżej.
- Trochę – odpowiedział Kuroo, posyłając mu przepraszający uśmiech. Tsukki westchnął i ruszył w głąb korytarza, ciągnąc za sobą Tetsuro.
- Ej, ale wystroiłeś się – zagadał Kuroo, gdy dorównał blondynowi kroku.
- Rozmyśliłem się co do krawatu, już nie przesadzajmy z tą elegancją – wyjaśnił Kei, gdy wchodzili po schodach na pierwsze piętro. Tsukishima, w przeciwieństwie do Kuroo, zrezygnował z eleganckiego stroju, pozostając przy marynarce i niebieskiej koszuli.  Tuż na półpiętrze Tetsuro zatrzymał Keia, chwycił go za ramiona i pocałował z zaskoczenia. Gdy tylko blondyn się otrząsnął, odsunął od siebie mężczyznę.
- Co ty robisz?! – zapytał, szybko jednak zniżył głos, gdy usłyszał jak poniósł się on echem po klatce schodowej.
- No a jak myślisz, co robię? – Kuroo zaczął się droczyć, gładząc kciukiem ramię Tsukkiego, które dalej trzymał.
 - A jak ktoś zobaczy? – oburzył się speszony blondyn, nerwowo zerkając w górę schodów.
- To niech patrzy – wzruszył ramionami, przymierzając się do kolejnego pocałunku, na który tym razem Tsukki już nie pozwolił. Brunet uśmiechnął się, puszczając ramiona Keia, mówiąc:
- Dobrze wyglądasz. Pewnie w krawacie byłoby ci jeszcze lepiej – a w jego głosie słychać byłą jakąś czułość, która, kontrastując z silnym charakterem Kuroo, sprawiała, że Tsukkiego załaskotało w brzuchu. Onieśmielony, odwrócił wzrok, podziwiając kafelki na schodach, po czym odpowiedział cicho:
- Tobie też pasuje krawat.
Po czym kontynuował wchodzenie na piętro. Za nim podążył rozpromieniony Kuroo.
Drzwi sali konferencyjnej otwarte były na oścież, ponieważ nie mieścili się w niej wszyscy ludzie. Jeszcze na korytarzu stali jacyś dziennikarze z kamerami i mikrofonami. Tsukki nie spodziewał się, że jakieś wywiady po eliminacjach przyciągną taką uwagę. Przecisnęli się między dziennikarzami, zbierając w tym czasie kilka obelg, aż przystanęli w wolnej przestrzeni w kącie pokoju. Z krzeseł ustawiona była widownia, a naprzeciwko drzwi stały stoły, przy których siedzieli kapitanowie drużyn. Aktualnie nieznany Kuroo i Tsukishimie sportowiec opowiadał coś o najtrudniejszym meczu eliminacji.
- I co, jak niby chcesz go potem złapać w tym tłumie? – szepnął Kei, opierając się o ścianę. – Przecież nie wejdziemy na bankiet bez zaproszenia.
- On jest naszym zaproszeniem – powiedział Kuroo, wskazując palcem na siedzącego prawie na środku stołu Bokuto. Niemal w tym samym momencie kapitan Seishin spojrzał na niego. Kuroo pomachał mu, na co tamten uśmiechnął się i zaczął żywiej odpowiadać na pytania. Tsukishimie skończyły się koła ratunkowe, chyba będzie musiał przecierpieć wieczór z tymi idiotami. Jedynym pocieszeniem całej sytuacji była dłoń Kuroo, która trzymała jego.
Tsukki sam nie wiedział, kiedy dał się wplątać w ten dziwny flirt. Czy wpadł w miłosną grę Kuroo już podczas ich pierwszego spotkania w klubie? Czy może później, gdy poszli razem na kawę? Albo gdy spotkali się na stacji, czekając na ostatni pociąg do ich dzielnicy? Tsukki bardzo dobrze pamiętał tamtą noc, bo to wtedy Kuroo pocałował go po raz pierwszy.
 To było jakoś pod koniec stycznia, noc była dość chłodna, do tego padał. Kei musiał zostać w pracy do wieczora, były problemy z systemem i wewnętrznym zarządzaniem plikami, bo jeden z jego współpracowników przepisał zły kod i system zgrzytał. Parę minut po jedenastej dotarł na pusty peron, z którego odjeżdżał ostatni pociąg. Wtem spostrzegł jakiegoś mężczyznę siedzącego na ławce. Z początku pomyślał, że nie będzie koło niego siadał i postoi sobie, aż pociąg przyjedzie, lecz gdy przyjrzał się nieznajomemu, okazało się, że to Kuroo. Podszedł i usiadł obok niego.
- Cześć – powiedział, jednak nie usłyszał odpowiedzi. Powtórzył. Dopiero wtedy zrozumiał, że jego przyjaciel spał. Spał na dworcu. Tsukki nie mógł powstrzymać docinek, które od razu pojawiły się w jego głowie, ale z racji tego, że nie było tam nikogo, kto pośmiałby się razem z nim, zatrzymał je dla siebie. Zamiast tego potrząsnął Kuroo za ramię, by tamten się obudził.
- Co… kto… mmm… - Kuroo niewyraźnie spojrzał na osobę, która go obudziła. Zajęło mu dobrą chwilę aż zrozumiał, że to Kei. Wyprostował się na siedzeniu i przeciągnął. Dopiero wtedy Tsukishima poczuł wyraźny zapach alkoholu. Kuroo po prostu zasnął na peronie, bo był pijany. Tsukki nie mógł uwierzyć jak głupia była ta sytuacja.
- Czemu tu śpisz? – zapytał blondyn, mimo tego, że doskonale znał odpowiedź. Ledwo powstrzymywał się od śmiechu. Wyraz twarzy Tetsuro był bezcenny.
- Uch, przysnęło mi się, czekam na pociąg do domu… Cholera, czy ja go przespałem!? – przeraził się Kuroo, szybko podnosząc się z ławki, jednak przez nagły ruch ujrzał mroczki przed oczami i musiał usiąść z powrotem.
- Nie, ostatni przyjedzie za parę minut, też czekam – odpowiedział mu Tsukishima. – Czemu wracasz tak późno? Byłeś na imprezie?
 - Taa, można to tak nazwać – powiedział Kuroo, pocierając ręką kark. – Wyszedłem ze znajomym, żeby się spotkać, ale widać jak to się skończyło – zaśmiał się. W jego tonie słychać było pijaną melodię. Tsukki wywrócił oczami, po czym spojrzał w kierunku, z którego nadjechać miał pociąg.
- A ty co tu robisz o tej godzinie? – zapytał brunet, układając się na siedzeniu tak, by móc położyć rękę na oparciu i patrzeć na Keia.
- Przetrzymali mnie w pracy, nic wielkiego – powiedział i ziewnął. Kuroo uśmiechnął się.
- Ale chyba cię wymęczyli.  I nie ziewaj, bo ja też zacznę – dźgnął go palcem w bok i faktycznie również ziewnął.
- Bywało gorzej.
- Ale ostatnio w ogóle jesteś zapracowany. I nie było cię wczoraj na treningu…
- Przecież napisałem ci, że byłem zajęty – zirytował się Kei. Kuroo truł mu o tym treningu przez całą wczorajszą noc.
- Zawsze jesteś zapracowany. A ja tęsknię – brunet udał smutnego, za co Tsukki walnął go pięścią w ramię. Kuroo się zaśmiał, masując rękę i siadając normalnie.
- Po prostu jestem odpowiedzialny za swoje stanowisko i tyle.
- Jak tak będziesz żył tylko pracą, to ci zabraknie czasu na prawdziwe przyjemności – powiedział Kuroo, wyciągając się na ławce.
- Jeżeli masz na myśli picie to chyba jednak mi nie szkoda – odparł.
- Ej no, bez takich, przecież żaden ze mnie pijaczyna. Dziś to tak wyjątkowo, rozmawiałem na ważne tematy – tłumaczył się Kuroo urażonym tonem.
- Ocho, i cóż to było takiego ważnego, że dalej czuć od ciebie piwem?
- Miłość – uśmiechnął się szeroko, mrużąc oczy. Zapadła chwila ciszy, Tsukki z początku był w lekkim szoku. Nie sądził, że Kuroo mógłby brać takie tematy na poważnie. Wiedział, że pod tą warstwą sarkazmu i suchych żartów kryła się dobra i mądra osoba, jednak pierwsze wrażenie zawsze pozostawało. Tsukishima zastanawiał się, czy Kuroo był osobą, która rozmawiałaby otwarcie o uczuciach. Zaraz jednak zaczął łączyć wątki i zrobiło mu się z tego powodu nieoczekiwanie smutno. Przecież nie mógł oczekiwać, że jest jedyną ważną, jak zakładał, osobą w życiu Kuroo. W zasadzie to nie utrzymywali większego kontaktu poza treningami, oczywistym było więc, że mężczyzna miał też innych znajomych, a co za tym szło mógł też z kimś być. Kei nie wiedział, czemu z góry zakładał, że jest w oczach Kuroo wyjątkowy. Byli przyjaciółmi. Nikim więcej.
- Czyli randka, hmm… - bardziej stwierdził niż spytał Kei. Kuroo spojrzał na niego zdziwiony.
- Jaka randka?
Kei odwrócił się równie zaskoczony i spojrzał na mężczyznę.
- No, skoro rozmawialiście o miłości.
Tetsuro patrzył jeszcze przez moment na skołowanego Keia, po czym schował twarz w dłoniach i przetarł ją parę razy, podśmiechując pod nosem.
- Och, Tsukki, Sherlocka to z ciebie nie będzie – powiedział przez śmiech i odkrył twarz. – Czy ja mówiłem coś o randce? Spotkałem się z tym kolegą, a temat miłości w sumie wszedł przypadkiem… Wiesz, bo czasem tak jest, że jak nam się ktoś podoba to chcemy o nim rozmawiać, nie? – nie przestawał się szeroko uśmiechać. Blondyn zauważył, że jego rozmówca co chwilę przymykał oczy. Czyżby alkohol dalej trzymał? Zaraz Kuroo sennie opadł na ramię Tsukishimy.
- Nie śpij! – upomniał go, ale po dwóch otrząśnięciach porzucił próby zrzucenia bruneta z siebie.
- Nie śpię… - ziewnął Kuroo, poprawiając się na ramieniu przyjaciela. Tsukki westchnął. Przecież wiedział , że autentycznie szykował się do snu. Zdecydował się na kontynuowanie niewygodnej, w jego odczuciu, rozmowy, by przetrzymać Kuroo przytomnego do czasu przyjazdu pociągu.
 - To jaka ona jest? – odezwał się w końcu.
Ale gdzieś w środku czuł się trochę zawiedziony i jakby zazdrosny? Nie, Tsukishima szybko wybił sobie z głowy ten pomysł. O co miał być zazdrosny? O tego nieuczesanego dupka, szastającego złośliwymi komentarzami, gdy tylko miał do tego okazję? O tego zbyt dziecinnego jak na swój wiek kawoholika? O tego przysypiającego na jego ramieniu, beznadziejnie zakochanego w kimś, kolegę z drużyny?
- Kto? – mruknął brunet.
- Ta twoja miłość – odpowiedział, akcentując na ostatnie słowo. Zawarło to w sobie więcej pogardy, niż się spodziewał, ale nie wydawało mu się, żeby Kuroo zauważył.
- Jest… - zaczął, przeciągając spółgłoski. W jego i tak zniekształconym głosie słychać było rozmarzenie, jakby wizualizował sobie obiekt westchnień za zamkniętymi powiekami. – Jest bardzo ładna… i wysoka… Ma blond włosy i nosi okulary… A i taka śmieszna sprawa, bo jest mężczyzną, hehe.
Tsukishimę zmroziło.
- Nie mówi zbyt wiele, ale jak już coś powie to prosto w punkt. Gra w siatkówkę, ale ciągle nie umie skutecznie blokować, bo boi się, że zrobi coś źle. Specjalnie nie łączy się z internetem, żeby móc pograć w grę ze skaczącym dinozaurem na googlach i… - Kuroo podniósł się z powrotem do pozycji siedzącej i spojrzał zszokowanemu Tsukishimie w oczy. – I jest tu teraz ze mną.
Tsukkiemu serce waliło jak oszalałe. Czy komuś w jego wieku wypadało się tak czerwienić?  Bo z pewnością wyglądał jak dorodny burak, czuł jak pieką go uszy. Kuroo wszystko co mówił, mówił o nim. Wcześniej to o nim rozmawiał z jakimś znajomym.  To nim brunet zaprzątał sobie myśli. Sytuacja wydała się Tsukishimie tak nierealna, że nie był w stanie uwierzyć w to, co słyszał. Ta cała miłość stała się nagle jeszcze bardziej abstrakcyjna niż była dotąd.
Napięty moment między tym dwojgiem został brutalnie przerwany przez dworcowy komunikat, informujący o wjeżdżającym na peron trzeci ostatnim pociągu tego dnia i proszący o zachowanie bezpieczeństwa przy torach.
Tsukishima wstał z ławki, uśmiechając się pod nosem.
- Przestań… - powiedział. – Mówisz tak, bo jesteś pijany.
- Nie – odpowiedział z powagą Kuroo, wstając z ławki i podchodząc do Tsukishimy. – Mówię tak, bo to ty. Ale skoro mi nie wierzysz, to mogę dokładnie to samo powiedzieć ci jutro, żebyś miał pewność.
- Dzięki, nie trzeba – uciął blondyn, przetwarzając informacje. Podobał się Kuroo. Sam nie wiedział jak się z tym czuł. Lubił Tetsuro, naprawdę. Wiedział to, bo niewielu ludzi w ogóle darzył sympatią. A w Tetsuro było coś wyjątkowego… Wcześniej nie umiał dokładnie określić co to było, ale teraz zaczął podejrzewać, że to mogło być to. Zauroczenie.
- Więc w takim układzie mogę cię teraz pocałować?
- Ż-że co proszę? – wydukał Tsukishima.
- Czy mogę cię pocałować? – powtórzył pytanie Kuroo. Wydawało się ono tak proste, a zarazem tak wymagające. Blondyn wpatrywał się w niego z szeroko otwartymi oczami i wypiekami na policzkach. Z jakichś powodów chciał mu na to pozwolić, ale zdrowy rozsądek podpowiadał mu, żeby tego nie robił. Tylko czy w takich momentach człowiek w ogóle słuchał rozsądku?
- Skoro to ty, to chyba tak… - zgodził się cicho, patrząc gdzieś w bok i od razu żałując swojej decyzji. Dlaczego to powiedział? To nie miało najmniejszego sensu, całowanie pijanego Kuroo na peronie o wpół od dwunastej. W tym nie było za grosz logiki! Była za to chłodna dłoń Tetsuro, dotykająca jego policzka, było czułe, przymglone spojrzenie i delikatne zetknięcie warg. Był hałas wjeżdżającego na stację pociągu i była szara podłoga wagonu, w którą Tsukishima wpatrywał się przez całą drogę.

Wywiady trwały jeszcze około pół godziny, a po zdjęciach nareszcie udano się do hotelowej restauracji na bankiet. Wtedy też Bokuto złapał Kuroo i Tsukishimę i wprowadził ich na salę jako uprzywilejowanych gości, wykrzykując przy tym jak bardzo się cieszył, że przyszli i że dobrze ich widzieć, i że Tsukishima nic się nie zmienił od ostatniego razu, gdy się widzieli. Nie, żeby spotkali się w zeszłym miesiącu. Na wózku, w mało gustownej restauracji, kelner wiózł kieliszki szampana, wzniesiono toasty i można było zająć się luźnymi rozmowami przy koreczkach z serem.

Oikawa siedział na środku widowni, trzymając w rękach telefon z otwartym notatnikiem, zapisując od czasu do czasu jakieś losowe wypowiedzi sportowców. Tak bardzo wczuł się w swoje przykrycie dziennikarza, że postanowił przynajmniej udawać, że coś rejestruje. Ostatecznie nie wyciągnął z torby kamery, uznając, że będzie wyglądał z nią śmiesznie, więc nadrabiał zdjęciami i wybrakowanymi notatkami.
Szczerze powiedziawszy konferencja nudziła Toru. Sam się sobie dziwił, że nie wyszedł w pierwszych pięciu minutach spotkania. Został jednak, bacznie śledząc wypowiedzi jedynej osoby, dla której w ogóle męczył się w tym tłumie – Bokuto Kotaro.
Rozentuzjazmowany mężczyzna z aparycją sowy niezaprzeczalnie wyróżniał się spośród reszty kapitanów i to nie tylko przez swoje dzikie uczesanie. Biła od niego jakaś niesamowita energia, każde jego słowo zmuszało słuchaczy do zwrócenia na niego uwagi. Ale to nie przez to Toru zaciskał ręce w pięści, nie. Jego irytowało coś więcej. Sam fakt tego, kim Bokuto Kotaro był. A był siatkarzem, był asem, był kapitanem. Szedł na szczyt, piął się po drabinie kariery zręcznie niczym małpa w cyrku. Bo to w sumie nie było nic innego jak cyrk, pomyślał Oikawa. Utalentowane zwierzęta robiły przedstawienie i zbierały laury, pozowały do zdjęć, udzielały wywiadów. I czego tu zazdrościć?
Toru zazdrościł. Chciał brać udział w tym przedstawieniu, chciał stanąć na arenie, dostać piłkę i olśnić ich wszystkich, być lepszym niż inni, być największym. A niemoc, która zewsząd otaczała go niczym ciasna klatka, nie pozwalała zrobić nic. Mógł tylko pełen rozgoryczenia smętnie wstukiwać w klawiaturę telefonu „Jestem filarem drużyny, ale to razem stanowimy prawdziwą potęgę.”
Pamiętał te czasy, gdy sam był filarem. Gdy czytał wszystkich zawodników jak książki dla dzieci, płynnie i z niesłychaną łatwością. Na pozycji rozgrywającego nie było miejsca na fuszerkę. Albo robił coś porządnie, albo w ogóle. Gdyby tylko mógł, gdyby nie ta cholerna kontuzja, robiłby to nadal. Prowadziłby niepokonaną drużynę na wyżyny niczym władca, prawdziwy król boiska.
Nikt nie znał jego bólu, nikt nie rozumiał tego, jak to jest, gdy traci się w życiu cele, gdy traci się wszystko. Toru nie miał prawdziwego życia, wiedział że było ono tylko przechodnim półcieniem, nędznym aktorem, który swą rolę wygrawszy na scenie przepada w nicość*. Wszystko było na niby. To, że był lekarzem, to że miał kolegów, to, że z pasją słuchał o siatkówce. Zwycięstwa nie można udawać, nie można się nim napawać naprawdę. Zwycięzca jest tylko jeden i jest nim ten, który pokona wszystkich swoich przeciwników.
Nagle wokół rozległo się klaskanie, co przywróciło Toru do rzeczywistości. Wywiady się skończyły. Oikawa zrozumiał, że przez ostatnie kilka minut zaciskał pięści, wbijając tym samym paznokcie w wewnętrzną część dłoni. Skrzywił się, gdy ujrzał głębokie bruzdy. Znów go musiało zamroczyć. Westchnął, podnosząc się z krzesła i kierując do wyjścia. Nie rozglądał się, chciał jak najszybciej opuścić to zatłoczone miejsce, pójść do domu i utopić się w wannie. To był debilny pomysł, żeby tu przychodzić, co mnie opętało, myślał schodząc po schodach i kierując się do wyjścia. Nie miał po co zostawać. Nawet, gdyby miał taką ochotę, to i tak nie miał wejściówki na bankiet, a nie mógł się zdradzić. Cieszył się, że przed wyjściem wyspowiadał się do kamery, bo inaczej z trudem wytrzymałby to psychicznie.
Z ogromną ulgą wsiadł do samochodu, opadając na oparcie siedzenia. Zdjął czapkę, która kompletnie zepsuła mu fryzurę i skórzane rękawiczki. Jeszcze zanim ruszył, usunął z telefonu wszystkie zdjęcia, które zrobił na spotkaniu. Zapalił silnik i już za chwilę był w drodze do domu. W radiu leciała jakaś przyjemna ballada, która częściowo zdjęła z niego napięcie. Oikawa nigdy nie posądzał się o masochizm.
- Wrócę, nagram się, pójdę spać, a jutro wszystko będzie jak zawsze – powiedział sobie, gdy stał na skrzyżowaniu. Spojrzał na siedzenie pasażera, gdzie spodziewał się ujrzeć torbę z kamerą. Na siedzeniu jednak nie leżało nic więcej niż rękawiczki i czapka, które uprzednio zdjął.
- Cholera jasna! – w gniewie uderzył dłońmi w kierownicę i gdy tylko błysnęło zielone, zawrócił do hotelu.

- Dobra, słuchaj Kuroo, ja nie mogę dzisiaj tyle pić, jutro mam jakby trening – powiedział Bokuto, odstawiając trzeci kieliszek na stół, przy którym w trójkę siedzieli.
- I mówisz mi to teraz?
- A nie było to oczywiste?
- Stary, jeszcze nigdy nie odmówiłeś mi picia razem.
- Kiedyś musi być ten pierwszy raz – uśmiechnął się szeroko Bokuto, nadając swoim słowom dwuznaczny kontekst, godny ucznia gimnazjum. Pełen zażenowania Tsukishima odchylił głowę do tyłu, wzdychając głośno.
- Co jest, Tsukki, nudzisz się? – zagadnął go puchaczopodobny osobnik. – To może nam coś opowiesz, w końcu dawno się nie widzieliśmy.
- U mnie nic nowego, to ty powinieneś opowiedzieć coś o drużynie i planach na dalszą część rozgrywek – odpowiedział Tsukki. Jego życie nie było najciekawszym tematem do rozmowy.
- Oj no weź, kogo to teraz obchodzi – wywrócił oczami i wsadził do ust dwa koreczki z ogórkiem. – Chcę wiedzieć co u ciebie! Jak w pracy albo o! Te wasze treningi. Jak wam idzie?
- Całkiem dobrze, wiesz, że Tsukki świetnie blokuje? Myślę, że spokojnie dałby radę powstrzymać takiego słabeusza jak ty w ataku - chwalił Kuroo, zadowolony ze swojego  komentarza,  po którym obaj jego towarzysze zaczęli się czerwienić, z różnych jednak powodów.
- O nie, chyba śnisz. Jak tylko będę miał wolne, to wbiję na ten wasz trening i zobaczmy kto jest słabeuszem – nakręcił się Bokuto.
- Zapraszamy w każdy czwartek – uśmiechnął się Kuroo i wypił szampana.
Rozmawiali i sprzeczali się jeszcze parę minut, aż jeden z organizatorów powiedział, że z racji tego, że niedługo impreza się kończy, postanowili zrobić krótkie karaoke. Goście, ośmieleni alkoholem, zgodzili się z entuzjazmem. Wtedy też Bokuto powiedział, że zaśpiewają coś razem, tylko najpierw skoczy do łazienki, po czym wyszedł.
- Hej Kuroo, myślisz, że jak teraz wyjdziemy, to nie zauważy? – szepnął Tsukishima, gdy tylko Bokuto opuścił restaurację. Brunet zaśmiał się, sądząc że to dobry żart, ale nie wstał, tylko zwrócił swoje oczy na obraz wyświetlony przez projektor. Tsukki westchnął, dopijając swój kieliszek szampana i starając się pocieszyć w myślach. Pamiętaj, czemu tu jesteś, pamiętaj co na tym zyskasz. Maraton Jurassic Parku. Maraton z Kuroo. Cała noc z Kuroo. Kuroo.
Zadziałało.

Oikawa nie zastał recepcjonistki. Chciał ją zapytać, czy nikt nie znalazł przypadkiem czarnej torby, ale w tym wypadku musiał pofatygować się na piętro sam. Zirytowany swoim zapominalstwem i atmosferą hotelu, szybko wyszedł po schodach, kierując się do sali konferencyjnej. Na szczęście była otwarta, a jego torba wisiała na oparciu krzesła, dokładnie tam, gdzie wcześniej siedział. Pokój był teraz pusty, jeszcze nie wysprzątany. Na podłodze leżały jakieś papiery, krzesła stały w nieładzie. Poczuł się dziwnie nieswojo. W porównaniu z wcześniejszą konferencją, teraz było tu tak cicho, spokojnie. Zupełnie jakby znalazł się na innej planecie. Oikawa usiadł na swoim poprzednim miejscu. Czasem chciał znaleźć się na innej planecie, gdzieś daleko w kosmosie, w innej galaktyce. Gdzieś, gdzie nie miałby przeszłości, gdzie mógłby zacząć wszystko od nowa. Bez piętna dawnych decyzji, bez poprzedniego życia. 
Wpatrywał się w pusty stół, przykryty białym obrusem, na którym ciągle stały szklanki i butelki z wodą. To było niesamowite, że jeszcze przed chwilą był tu taki tłum, że padły tu różne słowa i pytania, a teraz zostały tylko puste szklanki i poprzesuwane krzesła. Przeszłość była w tym pustym pokoju taka bliska. A jeszcze przed chwilą stał na skrzyżowaniu, jeszcze przed chwilą był w pracy. Jeszcze przed chwilą kończył studia. Zdawało się, że jeszcze wczoraj był kapitanem drużyny siatkarskiej AZSu. Całe jego życie stało się przed chwilą.
Oikawa zamknął oczy i zrobił głęboki wdech. Może jak będzie miał szczęście, to jakiś tir wjedzie w niego na skrzyżowaniu czy coś. Wstał, założył torbę z cenną kamerą na ramię i opuścił salę konferencyjną, mając nadzieję, że już do końca życia nie będzie musiał oglądać siatkówki.
Gdy schodził na parter, recepcja nadal stała pusta. Toru pomyślał, że to niezbyt profesjonalne zostawiać recepcję samą sobie, ale co mu było do tego. Zszedł z ostatniego schodka, gdy usłyszał:
- Przepraszam pana!
Oikawa odwrócił się. Z przeciwnej strony korytarza szedł Bokuto Kotaro i najwyraźniej zwrócił się do niego. W Oikawie z niewyjaśnionych przyczyn zagotowała się krew. Czy ten człowiek nie miał za grosz rozumu? Czy on przyszedł tu, żeby jeszcze bardziej uprzykrzyć mu życie? Czego chciał od niego, przecież on już wychodził, już nie chciał mieć z tymi ludźmi nic wspólnego. Ale los najwyraźniej szczerze nienawidził Oikawy Toru i postanowił znęcać się nad nim od końca jego dni. Bokuto podszedł do szatyna i niezręcznym uśmiechem zapytał:
- Przepraszam, czy wie pan może, gdzie jest łazienka?
Oikawie opadły ręce. To tylko to? Tylko o to pytał go człowiek, który miał wszystko, czego Toru nie miał? Człowiek, który w pewnym sensie stał ponad nim? Toru miał ochotę się roześmiać.
- Hej, ja pana poznaję – powiedział nagle Bokuto, uważniej przyglądając się mężczyźnie. Oikawie włosy stanęły dęba. Znał go? Skąd go znał? Możliwe, że kojarzył go z czasów liceum, ale przecież zmienił się od tamtej pory. Poza tym miał czapkę, okulary… Jak Bokuto mógł go poznać?
Oikawę przeraził fakt, że Bokuto przejrzał go na wylot i wiedział, jakim beznadziejnym był człowiekiem, jak zaprzepaścił swoje życie. Zaraz pewnie powie mu coś na ten temat, a co gorsza, na pewno będzie miał z tego ubaw. Będzie czuł się lepszy od niedoszłego mistrza. Toru czuł, jak sięga dna. A sądził, że nie można być już niżej.
- Pan był dzisiaj na wywiadach, poznaję po tej czapce! – uśmiechnął się Bokuto. Oikawa stracił wątek. O co temu człowiekowi chodziło, nie chciał iść czasem do łazienki? – Przez cały czas zastanawiałem się, czy nie jest panu gorąco.
- Nie, w porządku. Ja po prostu szybko marznę – skłamał.
- Ach rozumiem, rozumiem, mam znajomego z podobna przypadłością – pokiwał głową Bokuto. Oikawa zwątpił w całą sytuację. Przecież on nie mógł być aż tak głupi. – A czemu nie przyszedł pan na bankiet? Zgaduję, że jest pan dziennikarzem – zapytał, wskazując na torbę.
- Niezależnym. Prowadzę bloga, takie hobby, więc nie mogłem dostać wejściówki – odpowiedział Toru. Miał chłodny, opanowany głos, co zupełnie nie pasowało do jego wymuszonego uśmiechu. Bokuto strasznie działał mu na nerwy, mógłby się już zamknąć i iść do tego kibla.
- Hej, hej, hej, ludzie z pasją są najlepsi. Jak chcesz, to wprowadzę cię, przedstawię, poznasz fajnych ludzi i innych sportowców – zaproponował Bokuto, bez ogródek przechodząc na ty.
- Dziękuję, ale już dość późno i muszę się zbierać do domu – podziękował Oikawa i wskazał na drzwi wyjściowe. Przysięgał, że jak szybko stąd nie odejdzie, to nie wytrzyma.
- Och, no to wielka szkoda. W takim razie życzę powodzenia w relacjonowaniu czy coś. Mam nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkamy i będziesz miał więcej czasu. A wracając do meritum, wiesz gdzie jest ta łazienka. To naprawdę pilna sprawa – uśmiechnął się zakłopotany. Oikawa zacisnął dłonie w pięści. Nie wytrzyma.
- Tam, schodami w dół – powiedział Oikawa, wskazując schody, przy których stali. Nie wiedział co było niżej, czy piwnica czy szatnie. Ale był to pierwszy kierunek, który wpadł mu do głowy.
- Ach, dziękuję bardzo. To do zobaczenia – Bokuto wystawił rękę na pożegnanie. Oikawa z odrazą uścisnął ją. Była duża i szorstka. Dłoń sportowca. Dłoń, w którą rozgrywający prowadzi piłkę, by wygrać mecz. Cenne ręce, cenny zawodnik. Oikawa miał dość. Zazdrościł mu, tak bardzo mu zazdrościł. To było niesprawiedliwe. Dlaczego taki idiota miał to, czego on, czysty geniusz, nie? Puścili dłonie, Bokuto obrócił się i już miał zejść po schodach, gdy w Oikawie coś pękło.
- Nie w tym życiu – powiedział pod nosem, podstawiając Bokuto nogę. Ten nie zdążył złapać równowagi i runął głową w dół, staczając się ze schodów i uderzając o posadzkę na dole. Kilka sekund później pojawiła się pod nim kałuża krwi, której stróżki powoli wypełniały szczeliny między kafelkami. Bokuto Kotaro spadł ze schodów. Bokuto Kotaro leżał we własnej krwi i się nie ruszał. Bokuto Kotaro najprawdopodobniej nie żył i został zabity przez Oikawę Toru.
Oikawa tkwił w bezruchu. Co on zrobił, co on najlepszego uczynił!? Pierwszym jego odruchem był krok do przodu, jednak zawahał się. Co miałby teraz zrobić? Rozsądek krzyczał, by zszedł i mu pomógł, by sprawdził, czy Bokuto oddycha, by zadzwonił po karetkę. Oikawa nie zrobił żadnej z tych rzeczy. Stał tylko i patrzył, jak czerwone strużki znaczą swoje ścieżki po podłodze. Czerwień odbijająca się od białych kafelek raziła Toru w oczy. Był lekarzem, do cholery, miał święty obowiązek go uratować, jeszcze wszystko będzie można odkręcić. To nie było morderstwo, nie, to nie było morderstwo, zaklinał się w myślach. Ale wiedział, że ile razy by się nie okłamał, to było morderstwo, a morderstwo czyniło go mordercą. Podstawił Bokuto nogę. Z zimną krwią patrzył, jak tamten umiera. I nie ruszyło go to. Można by rzec, że się nawet uspokoił.
Czuł, jak całe poprzednie napięcie uleciało z niego jak powietrze z przedziurawionego balona. Było cicho, tak błogo, tak chłodno. Mógł wziąć swobodny wdech, a w myślach miał pustkę. Nic nie zaprzątało mu głowy. Nie był wściekły, nie był smutny, nie czuł nic. Jak wspaniały był ten stan w porównaniu do wiecznego stresu, który więził go przez kilka ostatnich lat. I wszystko to dzięki ciszy. Dzięki wyeliminowaniu hałasu, potencjalnego zakłócenia spokoju jego umysłu.
Toru odwrócił wzrok od nienaturalnie wygiętego ciała Bokuto i ruszył w stronę drzwi wyjściowych. Spokojnie, bez czucia, jakby świat się zatrzymał. Wyszedł z hotelu, wsiadł do samochodu, zdjął czapkę . Wszystko tak, jak zrobił to za pierwszym razem, gdy opuszczał hotel. Odjechał. W radiu zapowiadali, że jutro będzie padać.

W restauracji hotelu biznesowego trwało karaoke. Kuroo i Tsukishima siedzieli sami przy stole, obserwując występy.
- Bokuto coś długo nie wraca, myślisz, że się zgubił? – zapytał Kuroo, bawiąc się łyżeczką w cukierniczce.
- To bardzo prawdopodobne dla tego idioty zgubić się w tak małym budynku.
- Może chodźmy go poszukać – zaproponował brunet. – Serio chciałem sobie z nim pośpiewać.
- Przecież ty nawet nie umiesz śpiewać – przypomniał mu Tsukki.
- Nie potrzeba talentu, gdy robisz coś z sercem – odpowiedział Kuroo, dramatycznie przykładając dłoń do klatki piersiowej. Czuł się jakby wypowiedział życiową mądrość, godną prawdziwego filozofa.
- Mówisz teraz o swojej grze w siatkę? – skwitował go blondyn. Kuroo prychnął i wstał od stołu. Tsukishima niechętnie odsunął się na krześle, gdy z korytarza dobiegł ich przeraźliwy, kobiecy krzyk. Był na tyle głośny, że przebił się przez muzykę i wycie do mikrofonu dwóch facetów. Zatrzymano muzykę, kilka osób rzuciło się do drzwi, by sprawdzić, co się stało. Do tych kilku osób szybko dołączyli Tsukishima z Kuroo. Przy schodach stała przerażona kobieta, pracownica hotelu, a przy niej trzech zszokowanych mężczyzn, z których jeden rzucił się w dół schodów. Gdy Kuroo i Tsukishima podeszli do zbiegowiska ujrzeli to, co nie śniło im się w najgorszych koszmarach. Na dole schodów, w kałuży krwi, leżał Bokuto. Ten sam Bokuto, który jeszcze przed dziesięcioma minutami z nimi rozmawiał i śmiał się. Ten sam Bokuto, który miał zaśpiewać z nimi jakąś kiczowatą, popową piosenkę. Mężczyzna, który przyklęknął przy nim miał tylko jedno do przekazania zebranym u góry ludziom.
- Nie żyje.
Kuroo poczuł, jakby ktoś wyrwał mu serce gołymi rękami. Osunął się na kolana. To się nie działo, nie mogło. Wokół zaczęły się rozruchy, ktoś dzwonił na policję, inni chodzili w koło, nie wiedząc, co robić. Ale on nie widział tego, co się działo obok. Widział tylko swojego przyjaciela, leżącego bezwładnie na lodowatej posadzce drugorzędnego hotelu. Nie czuł nawet dłoni Keia, która zaciskała się na jego ramieniu. Nie czuł łez, które spłynęły mu po policzkach. Czuł tylko, jak jego dusza zostaje nieodwracalnie rozerwana na drobne kawałeczki.

Kageyama Tobio stał na środku pustej drogi, czekając na przeznaczenie, które nie chciało nadejść. Albo raczej nadjechać. Zadecydował, że jeszcze dziś, w dzień konferencji siatkarskiej, popełni samobójstwo i pożegna się ze swoim przykrym życiem raz na zawsze. Jednak stał już na tej drodze dziesięć minut i nie nadjechało jeszcze żadne auto. Specjalnie wybrał odcinek, na którym kierowcy zwykli się rozpędzać, ale jak na złość, tej nocy nie przejechał tamtędy nawet rowerzysta. Tobio zaczął tracić cierpliwość. Może powinienem był wybrać pociąg, zastanawiał się. Albo skoczyć z dachu. Koło jego domu znajdowała się apteka. Może pudełko tabletek przeciwbólowych zapitych jakąś wódką załatwiło by sprawę? Ze wszystkich tych kuszących możliwości wybrał właśnie jezdnię. Jakim żałosnym trzeba było być, by nie umieć się nawet porządnie zabić? Wtedy, gdy miał już zamiar zrezygnować i pójść do domu, w oddali błysnęły światła samochodu. Serce Tobio zabiło mocniej. Denerwował się. W końcu zabijał się po raz pierwszy, nie miał doświadczenia. Wpatrywał się w zbliżające się reflektory niczym w oczy dzikiej bestii, czekając na ostateczne starcie z nieprzyjacielem, mającym dać mu ulgę w agonii.

Oikawa czuł niepokój. Chyba powoli zaczynało do niego docierać, co tak naprawdę zrobił. A jeszcze bardziej przejął go fakt, że zrobił to z taką łatwością. Bo to nie była żadna sztuka, by odebrać komuś życie. W końcu było ono tak kruche, tak marne. Jechał, jak mu się wydawało, spokojnie, chociaż licznik prędkości nieubłaganie zbliżał się do osiemdziesięciu.
- Złapią mnie. Na pewno już wiedzą, że to ja go zabiłem. Wsadzą mnie do więzienia i już kompletnie nic nie zrobię w życiu – mówił do siebie. Nie umiał się skupić na tym, gdzie jechał, mimo tego, że właściwie nie znał tej okolicy. Była to okrężna droga, którą mógł się dostać do swojego domu, zręcznie omijając korki. Ale jakie to korki były do omijania o wpół do dziesiątej?
Toru nie mógł uwierzyć, że to co się działo, było w ogóle realne. Może to wszystko mu się przyśniło, może tylko to sobie wyobraził. Jednak jego noga pamiętała ciężar ciała, które posłał w ramiona śmierci. Nie umiał sobie poukładać tego w głowie. Przerastało go pojęcie śmierci. Nie było mu obce, jego dziadkowie umarli przecież kilka lat temu, a o morderstwach słyszy się czasem w radiu. W filmach, które ogląda też non stop giną ludzie. Więc dlaczego teraz wydawało mu się to takie obce i nierzeczywiste?
Z zamyślenia wyrwała go postać, która nagle pojawiła się na drodze. Dosłownie w ostatnim momencie Oikawa wcisnął hamulec, jednak nie był wystarczająco szybki. Nim samochód pewnie stanął w miejscu, osoba, w która uderzył, leżała kilka metrów dalej, a jej ciało oświetlały reflektory jego samochodu.
Brunet siedział w szoku, ściskając obręcz kierownicy.
- Ilu jeszcze ludzi przyjdzie mi dzisiaj zabić – powiedział do siebie z niepokojem i wyszedł z auta, nie gasząc silnika.
- Co ty robisz idioto, chcesz zginąć!? – krzyknął do leżącego na jezdni mężczyzny, który powoli zaczął się podnosić z ziemi. Toru odetchnął z ulgą.
- Tak – odpowiedział mu mężczyzna, niemrawo podnosząc się na nogi. Najwyraźniej zderzenie nie było bardzo mocne.
- A mógłbyś tego nie robić pod kołami mojego samochodu?! – warknął Oikawa, podchodząc do widocznie niezrównoważonego psychicznie człowieka. Ale gdy tamten podniósł do góry głowę i spojrzał na Oikawę, na jego twarzy zagościło zdziwienie. Nie mniejsze z resztą niż to na twarzy Toru.
- Oikawa?
- Tobiaszek?
Tylko tyle byli w stanie wydusić z siebie, stojąc na pustej ulicy, w świetle reflektorów włączonego samochodu, którego warkot zagłuszony został przez wyjące z oddali syreny policyjne.

________________________________________________________

* parafraza cytatu z Makbeta, W. Szekspira Akt V, scena V:  „Życie jest tylko przechodnim półcieniem,

Nędznym aktorem, który swoją rolę /Przez parę godzin wygrawszy na scenie/W nicość przepada – powieścią idioty, /Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą” . Do tego nawiązuje też podtytuł rozdziału.

niedziela, 10 stycznia 2016

Wielki Król - Rozdział 1

Cześć! O, co to za niespodzianka, ja piszę coś innego niż Free i Durarara xD Tak! Czas na małe zmiany, wiecie, nowy rok, nowa ja i te sprawy. Otóż ostatnio wpadł mi do głowy pewien pomysł, który przerodził się w to opowiadanie. Zaczynam więc swoją trzecią pełną serię, która zabierze was na przejażdżkę po zakamarkach ludzkiej duszy. Przygotujcie chusteczki i żyletki. Wszyscy będziemy cierpieć c: A teraz o samym opowiadaniu. To będzie WAŻNE INFO dlatego, jak nie czytacie moich wstępów, to uczyńcie ten raz wyjątek xD
Jeden, nie ma co ukrywać, że to będzie straszny angst, naprawdę, sam pomysł rozdziera mnie już od środka. Dwa, opowiadanie skupiać się będzie na Oikawie i Kageyamie, którym, lekko mówiąc, nie powiodło się w życiu. Bardzo lekko. Jakbym miała to ująć w jednym zdaniu, będzie to historia o tym jak pragnienia mogą stać się silniejsze od moralności. Trzy, chyba jedynym prawdziwym shipem tutaj będzie Kurotsuki. O innych nie powiem, bo to będzie wtedy solidny spojler xD Także ten, szykować się na niespodzianki <3 Będzie krew, płacz i zgrzytanie zębami. Zarówno wśród czytelników jak i postaci. To nie tak że ja ich nie lubię, wręcz przeciwnie, kocham ich wszystkich. Ale wena to wena ;A; 
+ skoro zaczynam swoją serię, to można by rzec, że zawieszam na chwilę tłumaczenie LAD. Wybaczcie ;_; Nie przerwę tłumaczenia, ale po prostu WK będzie dla mnie ważniejsze. Bloga traktuję jako własny rozwój pisarki, mimo wszytko bardziej zależy mi na własnym tworzeniu. Poza tym Lownly od ponad roku nie kontynuuje opowiadania, które stanęło na 8 rozdziale. Well then..
Zapraszam do czytania i pozostawienia komentarza :) Wracam do życia!  

opcjonalna playlista: Taking back the crown



Rozdział I - Ja, który nigdy nie polecę. 
/Makbet był królem królów/



[…] Ludzkie pragnienia często stają się czymś więcej, niż tylko zachcianką. Gdy nabierają formy napędu do działań, jedynego celu życia jednostki, sprawy przybierają tragiczny obrót. Ludzie w rzeczywistości są bardzo słabi, łatwo dają ponieść się emocjom. Wiem coś o tym. Sam jestem słaby, a moje życie nie znaczy nic. Ale nie powstrzymało mnie to przed walką o to, czego pragnąłem. O wielkość. O bycie zapamiętanym. Przecież historię tworzyli zawsze ci najbardziej zdeterminowani w swoich zamiarach. A cel uświęca środki, czyż nie? Nie byłem w tym sam, jest wielu mi podobnych. Zdeptanych, rzuconych w kąt, niczym brudna szmata. Dla nas los nie był łaskawy. Bo przecież ja nie jestem zły, nigdy nie byłem. Chciałem być tylko potrzebny, chciałem coś znaczyć. Pragnąłem miłości, zrozumienia. Obaj pragnęliśmy. Wy nie wiecie jak to jest, gdy świat staje przeciwko wam, gdy rozpada się rzeczywistość, o którą tyle walczyliście, a wasze życie zamienia się w teatr cieni, z których każdy jeden jest zakłamany. Nie wiecie jak to jest cierpieć, gdy waszą duszę rozrywa żal niespełnionych marzeń, gdy nie należycie do żadnego miejsca […] W tym wszystkim chyba tylko Makbet miał rację. Ja go rozumiem. Też chciałem być królem… I czyż nie zostałem nim? Przecież On sam mi to powiedział. Przejąłem koronę, zatopioną w krwi. Ach, „Gdyby zabójstwo mogło nie mieć następstw, gdyby ta śmierć po prostu znaczyła nasz triumf, a cios był wszystkim i końcem wszystkiego.”*

Szanowni Państwo, witam wszystkich na eliminacjach krajowych rozgrywek ligowych siatkówki mężczyzn. Kłaniają się komentatorzy Kou Shintaro oraz… - komentator został niemal brutalnie uciszony przez Oikawę, który szybkim ruchem wyłączył samochodowe radio. To już ten czas? Już zaczęły się rozgrywki ligowe? Mężczyzna nie chciał się dłużej nad tym zastanawiać, a już zwłaszcza przed popołudniowym dyżurem. Myślenie o siatkówce zawsze w pewien sposób potrafiło wyprowadzić go z równowagi, psując mu tym samym humor na cały dzień. A przecież nikt nie chce być przyjmowany przez lekarza, który na twarzy wypisaną ma chęć morderstwa. Dlatego przez następne kilka minut jechał w ciszy, aż zaparkował przed kliniką medyczną, gdzie pracował.
Oikawa Toru, niegdyś wielki siatkarz, rozgrywający  tytułowany wieloma nagrodami, dziś lekarz sportowy ze specjalizacją rehabilitacji na oddziale medycyny sportowej w Prywatnej Klinice Medycznej w Shinjuku. Minęło około dziesięciu lat, odkąd poważna kontuzja kolana na zawsze przekreśliła jego siatkarską karierę. Postanowił jednak nie rezygnować z kontaktu ze sportem. Ukończył medycynę, dostał się na staż i ostatecznie od roku pracował w tej klinice, pomagając sportowcom dochodzić do siebie. Wmówił sobie, że skoro jemu wtedy nikt nie pomógł, to on teraz pomoże innym. Gra pod publikę zawsze była jego specjalnością. W głębi duszy wiedział, że codziennie ubierał ten kitel tylko po to, by może choć trochę zbliżyć się do wyleczenia jego kontuzji. Gdyby się udało, to z pewnością chociaż na parę lat mógłby powrócić na boisko, mógłby zostać tym wielkim graczem, którym zawsze mówiono, że zostanie. Gdzie teraz podziali się ci wszyscy wróżbici?
Automatyczne drzwi kliniki rozsunęły się, gdy Toru zjawił się w progu. Przywitał się z recepcjonistką Yui, chwaląc jej wygląd, przez co kobieta zarumieniła się nieco. Przystanął na moment przy kontuarze, by zamienić z nią jeszcze parę słów, jednak szybko pożałował tej decyzji. W telewizorze wiszącym w poczekalni leciała transmisja eliminacji. Nim rozgrywki zdążyły przykuć jego większą uwagę, wywinął się z rozmowy wymówką o masie papierkowej roboty, która rzekomo na niego czekała i poprosił o przyniesienie kart pacjentów do gabinetu za jakąś chwilę. Z nieco wymuszonym uśmiechem skinął Yui głową i udał się do swojego gabinetu.
Pokój był nieduży i wyglądał jak każdy inny gabinet lekarski, mieszcząc kozetkę, biurko oraz szafki z lekami i opatrunkami. Klinika powstała niedługo przed tym, jak Oikawa zaczął w niej pracę. Sprzęt i wnętrza ciągle wyglądały jakby były świeżo po remoncie. Toru powiesił swój szary płaszcz na wieszaku w kącie, zamieniając go na kitel. Opadł na fotel przy biurku, bezczynnie wpatrując się w ścianę obklejoną plakatami z hasłami zachęcającymi do zdrowego trybu życia, regularnych badań i tym podobnych.
„Skoro zaczęła się liga, to teraz w kółko będzie o niej mowa. Główną przyczyną kontuzji będzie siatkówka, gdy fani będą próbować naśladować swoich idoli… Dobrze, że nie mam telewizji”, pomyślał, wzdychając głęboko. Gdy po studiach wyprowadził się z akademika i zamieszkał sam, swój pierwszy telewizor wyrzucił przez okno. Nie celowo, tak jakoś wyszło.  To wtedy po raz pierwszy poczuł, jakby coś wyżerało go od środka. Zaczynał się zimowy turniej prefektur, transmitowała go lokalna telewizja. Toru pomyślał wtedy, że fajnie będzie popatrzeć jak grają, może poznałby jakąś znajomą twarz z czasów liceum i będzie mógł pokibicować. Jednak z każdą kolejną minutą trwania meczu zbierała się w nim dziwna irytacja. Relaksujący seans stał się polem bacznej analizy dokonywanej na głos przez dawnego rozgrywającego.  Oikawa widział każdy błąd, każde odchylenie zawodników. Niedokładne podanie, za niski skok obrony, za słaby atak, opóźnione reakcje. Był pewien, że gdyby on grał w tamtej drużynie, to nie doszłoby do takich błędów.
Jeden mecz jakoś przebolał, ale drugi był dla niego prawdziwym ciosem. Na boisku rozpoznał jednego członka swojej dawnej drużyny, Kindaichiego. Wtedy coś w nim pękło. Nawet Kindaichi był w stanie kontynuować sportową karierę, chociaż w liceum nie zanosiło się na to, by planował profesjonalnie zająć się siatkówką. Oikawa był pewien, że gdyby nie to głupie kolano, to on teraz stałby na tym boisku, to jego oglądaliby wierni kibice, to on by teraz serwował z wyskoku, zdobywając pierwszy punkt dla swojej drużyny.
Frustracja, którą do kilku lat regularnie zabijał w sobie, uwolniła się. Zaślepiony wewnętrznym żalem i złością, wstał z kanapy, chwycił telewizor w obie ręce, podnosząc go do góry. Odzyskał świadomość czynów w chwili, gdy trzymał pudło nad głową. Nigdy nie posądzał siebie o takie ilości siły. Telewizor nie był duży, był raczej niezgrabnym, małym kwadratem, który znajdował się już w mieszkaniu, gdy Oikawa się do niego wprowadził, chociaż swoje ważył. Jednak w tamtym momencie Toru nie czuł ciężaru elektronicznej bryły, czuł za to inny, większy ciężar, którego nie opisują fizyczne jednostki. Ból, irytacja, żal, a nawet pewnego rodzaju strach oplatały go niczym liny, zacieśniając się na jego rękach, nogach, torsie i szyi, dusząc go, kontrolując każdy jego ruch. Emocjonalny stryczek, na którym powinien był zawisnąć lata temu, czekał, aż Oikawa zrobi pierwszy krok. I zrobił. Z krzykiem zamachnął się i wyrzucił telewizor za okno. Dysząc głośno, podszedł do rozbitej szyby, której odłamki pokaleczyły mu stopy  i wyjrzał na zewnątrz. Wokół rozbitego w drobny mak telewizora zebrała się mała grupka przechodniów, dla których spadający sprzęt mógł stać się potencjalną przyczyną śmierci.
To był dzień, w którym zrozumiał, że jego życie do niczego nie prowadzi. Co z tego, że zostanie szanowanym doktorem z dobrą posadką w klinice? Co z tego, że będzie wiódł przyzwoite życie? Co z tego, że założy rodzinę, będzie miał duży dom, gromadkę dzieci i piękną żonę, chociaż na to i tak się nie zanosiło, bo jego związki wypalały się niczym zapałki? Która z tych rzeczy miała jakiekolwiek znaczenie, jeżeli z każdym dniem będzie się dusił, będzie cierpiał, umierał z tęsknoty za tym, co naprawdę kocha? Wiedział, że już nigdy nie stanie na boisku, że już nigdy nie wystawi żadnemu atakującemu, że nie zaserwuje z wyskoku. Usiadł wtedy pod tym rozbitym oknem, załamując się zupełnie, pozwalając całemu napięciu ulecieć śladem gorzkich łez i przerywanego krzyku. Łatwo było mówić, że trzeba pogodzić się z losem, ale który z tych wspaniałych doradców nie był hipokrytą?
Oikawę z przykrej retrospekcji wyrwało stukanie do drzwi. Niemal nie spadł z krzesła, gdy do gabinetu weszła Yui z teczką dokumentów pod pachą. Przystanęła zdziwiona w drzwiach, patrząc na rozwalonego na krześle doktora, który wyglądał jak dziecko nakryte na wykradaniu ciastek z kredensu.
- Coś się stało, doktorze? – zapytała ostrożnie.
- Nie, nie, wszystko w porządku. Po prostu się zamyśliłem – posłał jej swój firmowy uśmiech, który domyślnie miał zapewnić kobietę, że faktycznie nic mu się nie dzieje. Ta niezręcznie oddała uśmiech, położyła dokumenty na biurku Oikawy i wyszła,  uprzednio zapalając światło, co dało mężczyźnie do zrozumienia, że cały ten czas siedział po ciemku. Jego gabinet znajdował się na północy, więc nawet w środku dnia należało zapalić niekiedy światło.
- Co ja wyprawiam, przecież minęło już tyle lat – powiedział do siebie, przecierając dłonią oczy. – To tylko przeszłość… jest bez znaczenia.
Za kilka chwil do drzwi gabinetu zapukali pierwsi pacjenci.

Gdy wieczorem Oikawa zamykał swój gabinet i odnosił teczki do recepcji, w telewizji w poczekalni leciały jakieś wiadomości, co oznaczało, że eliminacje siatkarskie dobiegły końca i będzie mógł spokojnie włączyć radio w samochodzie. Pożegnał się z recepcjonistą Haruichim, który w międzyczasie zdążył zmienić Yui i opuścił klinikę. Chłodne, wiosenne powietrze przyjemnie owiało jego twarz, gdy wyszedł na parking. Słońce dawno już zaszło, teraz ulice oświetlały latarnie i szyldy. W Tokio chyba nigdy nie było tak naprawdę ciemno. Oikawa wsiadł do swojego samochodu, rzucił torbę na siedzenie pasażera i wsunął kluczyk w stacyjkę. Zapalił silnik, a co za tym przyszło, włączyło się radio. Na szczęście leciała w nim jakaś znajoma Oikawie piosenka, więc chętnie nucąc, wyjechał z parkingu i pojechał do domu.
Od studiów Oikawa mieszkał sam. Kiedy w akademiku dzielił pokój z trzema innymi studentami, to zawsze można się było w nim kogoś spodziewać. Nawet jeżeli nie tkwił z nimi w bardzo zażyłej relacji, to ciągle obecność innych ludzi zabijała w nim uczucie osamotnienia. Dopóki grał w drużynie Akademickiego Związku Sportowego, było dobrze i radośnie, nawet jeżeli kontuzja uniemożliwiała mu pełne wykorzystanie umiejętności. Prawda była taka, że nie powinien był w ogóle grać w siatkówkę, a żeby być dokładnym – porzucić wszelki sport, który obciążał kolana, jeżeli chciał jeszcze kiedyś odzyskać pełną sprawność. Jednak on nie mógł się pohamować. Gdy tylko stanął z powrotem na nogi, dołączył do Związku. I przeforsował się. Dzisiaj pamiątką jego braku pokory i głupoty była kulejąca noga. Nie przeszkadzało to w codziennym życiu, nie było nawet bardzo widoczne, ale ilekroć przekroczył swój limit, chodzenie stawało się trudniejsze. Dlatego też jeździł samochodem, a w bloku miał windę.
 Ten wieczór zapowiadał się być kolejnym nudnym wieczorem, spędzonym z obiadem z dnia poprzedniego i Internetem. Oikawa zdecydowanie wolał komputer od telewizji (nie tylko z prostej przyczyny braku tego drugiego). Wyszukiwał informacji, które faktycznie go interesowały, oglądał niezliczone już ilości seriali, ale przede wszystkim udzielał się na różnych forach i czatach. Dawało mu to poczucie kontaktów społecznych, w które był ostatnimi laty dość ubogie.
Nie licząc kolegów z pracy, miał kilku rzeczywistych przyjaciół. Dwóch znał jeszcze z liceum, innych znalazł na studiach. Jednak w tej gromadce najbardziej przygnębiającym faktem było to, że nie utrzymywał już kontaktu z Iwaizumim. Sam nie wiedział, jak to się stało, że od około czterech lat prawie w ogóle nie kontaktował się ze swoim przyjacielem z dzieciństwa. Przecież byli praktycznie nierozłączni, a dziś nie wiedział nawet co on robi w życiu. Chyba był policjantem. Z tego co pamiętał, gdy spotkali się kiedyś na kawie, Iwaizumi wspominał coś o zaręczynach. Życie Hajime całkiem wymknęło się Oikawie spod kontroli. Zresztą tak samo jak jego własne. Myślał czasem o tych odległych już czasach liceum, o jego znajomych, o klubie, o wszystkim. Jakim cudem kwiat, jakim było jego życie, został tak brutalnie podeptany i wgnieciony w ziemię?
Żeby wieczór stał się jeszcze bardziej dołujący, cała jego strona Fecebooka zaspamowana była dzisiejszym turniejem. Że też niemal wszyscy jego znajomi musieli się interesować tym cholernym sportem. Bezmyślnie skrolował w dół, lajkując pojedyncze zdjęcia, gdy nagle jego uwagę przykuł nagłówek linku do jakiegoś artykułu.
Drużyna Bokuto Kotaro faworytem eliminacji – wywiad z kapitanem
- Bokuto? Dlaczego to nazwisko brzmi tak znajomo… - Toru zastanowił się na głos. Mimo swoich siatkarskich uprzedzeń, otworzył link, który przekierował go na stronę serwisu informacyjnego. Artykuł, oprócz samego wywiadu, zawierał zapowiedź przyszłej konferencji, na której pojawić się miała drużyna Seishin**. Toru zastanowił się, czy jego drużynę też zapraszaliby na konferencje. „Na pewno!”, pomyślał.
Rozmowa Bokuto z redaktorem strasznie zirytowała Oikawę. „Czego on się tak cieszył z tego zwycięstwa, przecież to były tylko eliminacje”, myślał, czytając kolejne słowa artykułu. Wypowiedzi kapitana były bardzo energiczne, bijące pozytywną energią i dumą, od czego zrobiło się Toru niedobrze. Co było w nim takiego wspaniałego? Nic. Ale miał jedno. To, czego Toru nie miał.  

- Do mnie, do mnie! – krzyknął niewysoki brunet, biegnąc w stronę siatki. Rozgrywająca kobieta o krótkich blond włosach miała mu zaraz wystawić piłkę pod atak.
- Zbijamy to – mruknął Kuroo do stojącego obok niego Tsukishimy. Blondyn kiwnął lekko głową, przygotowując się do wyskoku. Wystawa. Atak. Natychmiastowy, podwójny blok. Piłka spada na ziemię po stronie atakujących. Obrona zdobywa ostatni punkt, wygrywając drugi set.
- Jessst – syknął uradowany Kuroo, wystawiając rękę do piątki. Tsukishima przybił ją, na ułamek sekundy ukazując satysfakcję z wygranej. Gdy stawali razem do obrony, atakujący nigdy nie mieli szans. Rozległ się gwizdek, oznaczający koniec meczu.
- Dziękujemy za grę! – krzyknęli niemal chórem zawodnicy, odchodząc w stronę butelek z wodą. To był koniec treningu na dziś, więc po uprzątnięciu boiska, gracze rozchodzili się do domów. Większość z nich nie miała nawet daleko, ponieważ mecz ten odbył się w ramach Sąsiedzkiego Towarzystwa Siatkarskiego, które działało od zeszłego roku. Co czwartek grupa amatorów siatkówki z okolic spotykała się na sali gimnastycznej pobliskiego gimnazjum, by rozegrać jakieś mecze. Byli to w większości dorośli ludzie, którzy chcieli wypocząć od rodziny lub pracy, chociaż ostatnio do grupy dołączył jakiś gimnazjalista. Prawdopodobnie czyjś syn. Nie miej jednak Kuroo cieszył się, że ta z początku mała inicjatywa rozwinęła się w sąsiedzki klub. Nie był to co prawda jego pomysł, ale czynnie brał udział w chociażby rekrutowaniu nowych zawodników. Rozwieszał plakaty i te sprawy. Klub ten sprawił mu dodatkowo taką przyjemność, że ponownie spotkał Tsukishimę.
- Dobry mecz, Tsukki – powiedział Kuroo, zarzucając blondynowi rękę na ramiona.
- Nie nazywaj mnie tak i nie stój tak blisko, śmierdzisz potem – burknął Tsukki, wywijając się z objęcia.
- Bronisz się przede mną prawie tak dobrze jak bronisz przed atakującymi – odparł Kuroo, uśmiechając się zadziornie, dumny ze swojego wybitnego porównania, które prawdopodobnie uznał za flirt.
- Dlatego, że jesteś wybitnie natrętnym atakującym – odpowiedział mu, zabierając swój bidon i ręcznik z ławki, po czym wyminął bruneta, kierując się do wyjścia. Kuroo, który najwyraźniej uznał słowa Keia za podjęcie jego gry, szybko ruszył za mężczyzną.
- Więc? – zapytał. – Co teraz będziesz robił? Do domku i spanko po dobranocce, czy może chociaż raz dasz się zaprosić na piwo?
- Byłem z tobą w zeszłym miesiącu – odpowiedział chłodno, dopijając wodę z czerwonego bidonu. Znów się zaczęło.
- No, więc jak sam zauważyłeś, minął kolejny i wiesz, wypadałoby gdzieś wyjść razem, nie? – Kuroo nie dawał za wygraną. Tsukki westchnął przeciągle, zamykając temat milcząca odpowiedzią. Taka rozmowa odbywała się między nimi co tydzień, po każdym treningu. Tsukishima zdecydowanie bardziej wolał iść spać po przysłowiowej dobranocce niż włóczyć się z tym szaleńcem do trzeciej rano. Zawsze tak było, jak umęczony do granic możliwości godził się na wspólne wyjście. „Jedno piwo, jedno piwo”, myślał. „Ostatnio też było jedno, a obudziłem się z kacem stulecia na kanapie w twoim domu z butem założonym na rękę.” But ciągle stanowił niewyjaśnioną zagadkę tamtej nocy.
- Jeżeli to cię jakoś przekona to możemy nawet nie pić. Chodźmy zjeść coś fajnego, na przykład, hmm – zamyślił się, zostając w tyle za blondynem. – O! Na przykład okonomiyaki! Już czuję jak mi burczy w brzuchu.
- Pff żartujesz chyba. Nie będę jadł takich rzeczy na noc – oburzył się Kei. Wszedł do szatni i od razu zaczął się rozbierać. Jeżeli przebierze się szybciej, to może zdąży mu zwiać. Jutro działy się ważne rzeczy w jego pracy, nie było czasu na wygłupy z Kuroo. Miało odbyć się spotkanie dotyczące nowych zmian wprowadzanych do systemu ochrony danych i jako czołowy informatyk wypadałoby być przynajmniej przytomnym.
- Och, bo co, w biodra ci pójdzie? – kontynuował Kuroo. Nie ukrywał nawet spojrzenia, którym zmierzył półnagie ciało mężczyzny. – Akurat tobie to nie grozi.
- Ale tobie już tak.
- Sugerujesz, że jestem gruby? – wzburzył się brunet, ściągając koszulkę i prezentując się Tsukishimie. W szatni zostali już tylko oni i jeszcze dwóch facetów po drugiej stronie pokoju, jednak mężczyźni nie zdawali się przejmować ich dziwną rozmową.
Tsukishima zerknął na rozebranego Kuroo, komentując pod nosem:
- Ech,  liceum było lepiej.
- Że co?! 
- Że nic.  
Brunetowi opadła szczęka. Tego się nie spodziewał. Tsukishima zawsze skakał z jednej strony w drugą – raz okazywał swoje zainteresowanie Kuroo, innym razem parzył na niego z odrazą w oczach. A najlepsze w tym było to, że te wahania stron miały niekiedy miejsce w odstępie czasu nie większym niż pięć minut. Kuroo sam już nie wiedział, co o tym myśleć. W jego przypadku nie było się nad czym zastanawiać, ale Tsukki ciągle stanowił wielką niewiadomą. Niby już się z nim całował i w ogóle, Kuroo otwarcie dawał mężczyźnie do zrozumienia, że tamten mu się podoba, jednak chłodna postawa blondyna do tematu utrudniała nieco sprawę. Raz potrafił zwyzywać go od pedałów, innym razem mówił takie teksty. Ciężki był żywot zakochanych.
 Z osłupienia wyrwał Kuroo dźwięk spadającej na ziemię butelki. Spojrzał na Tskkiego, który, już przebrany, schylił się po strąconą przypadkiem rzecz.
- No ubieraj się, nie będę tu czekał w nieskończoność – powiedział, rzucając pustą butelkę do kosza pod ścianą.
- To jednak ze mną idziesz? – dopytał uradowany Kuroo. Blondyn odkaszlnął, odwracając wzrok od ściągającego spodenki mężczyzny.
- Idę, w sumie jestem głodny, a rozumiem, że skoro to zaproszenie, to stawiasz.
Kuroo zaświeciły się oczy, wiedział, że Tsukki nie da się długo prosić. W mgnieniu oka był gotowy do wyjścia.
- Ale spróbuj zamówić chociażby kieliszek, to wyjdę – zagroził Tsukishima, gdy zmierzali w kierunku restauracji. Obaj mieszkali w tej samej dzielnicy na obrzeżach Tokio, więc nie musieli martwić się długim powrotem do domu. Dodatkowo ich mieszkania znajdowały się w odległości trzech ulic od siebie, jednak dowiedzieli się o tym dopiero parę miesięcy temu, gdy Tsukki dołączył do klubu siatkówki.
- Oczywiście – odparł grzecznie Kuroo, jednak nie zabrzmiał zbyt wiarygodnie.

- … i wtedy mówię mu, że nie może zmienić zamówienia, bo już zapłacił i spróbował, więc nic z tym nie zrobimy. Poza tym kto widział reklamować napoczętą kawę? I czaisz, gość strzela focha, wyzywa mnie od najgorszej obsługi z jaką miał do czynienia i chamsko wylewa kawę na kontuar. Jak ja w takim wypadku miałem się nie wkurwić? Więc wychodzę zza lady, podchodzę do typa i… – Kuroo od dziesięciu minut opowiadał historie życia związane z jego nową pracą. Był baristą i ostatnio zmienił kawiarnię, ponieważ w poprzedniej nie dogadywał się z właścicielem, którego uważał za „ignoranta, półgłówka i wrzód na dupie”.
- Ale będąc przedstawicielem obsługi nie możesz rzucić się na swojego klienta i mu grozić, nawet jeżeli zachowuje się jak skończony kretyn – odpowiedział spokojnym, można by powiedzieć, że znudzonym głosem Tsukki, mieszając słomką kostki lodu w pustej już szklance.
- To wcale nie były groźby… - naburmuszył się brunet, niezadowolony z faktu, że jego towarzysz trzymał stronę tamtego, pożal się Boże, klienta.
- „Wyszoruję ladę twoją twarzą tak, że nawet twoje prawnuki będą czuć kawą od <najgorszego baristy świata>”? Jestem pod wrażeniem, że ciągle masz tę robotę.
- Ja nie, każdy z pracowników dawno chciał to zrobić. Podobno gość był strasznie natrętny i zawsze, gdy przychodził, robił afery o byle co, aż trafił na moją zmianę. Moja przełożona mi to powiedziała, chociaż i tak dostałem baty – wyjaśnił Kuroo, dopijając herbatę. Posłusznie nie zamówił nawet piwa.
Było już dość późno, lokal zaczynał się powoli wyludniać. Do zamknięcia zostało jeszcze trochę czasu, co Kuroo wykorzystał na kontynuowanie miłej rozmowy z Tsukkim. Dawno już wszystko zjedli, teraz tylko dopijali napoje, ciesząc się swoim towarzystwem.
- A w ogóle oglądałeś dziś eliminacje? – przypomniał sobie Kuroo. Tsukishima pokręcił przecząco głową. Nie miał nawet czasu zjeść lunchu, a co dopiero oglądać rozgrywki.
- Szkoda, było nieźle, chociaż prawdziwe emocje i tak zaczną się w ćwierć finałach. Drużyna Bokuto wygrała wszystkie mecze! W sumie to co się dziwić – zachwycił się Kuroo.
- Eugh, ten debil – skomentował drugi mężczyzna. – On gra w takich zawodach? Myślałem, że jest w narodowej czy coś.
- Ej, uważaj sobie, mówisz o moim kumplu – pogroził mu palcem, jednak zaraz się wyluzował i opadł na oparcie krzesła. – Gra, ale przecież liga jest od tego niezależna. Mecz to mecz, co nie? Tyle to chyba sam wiesz, w końcu po coś dołączyłeś do naszego klubu – spojrzał na niego znacząco. Tsukki nie odpowiedział.
- Ale nie do tego zmierzałem. Po eliminacjach odbędzie się jakaś konferencja czy coś z udziałem kapitanów wygranych drużyn. Chciałem cię prosić, żebyś ze mną poszedł – uśmiechnął się. Nie oczekiwał odmowy.
- Naprawdę muszę? Przecież tam będzie masa ludzi, telewizja, nawet nie wiesz, czy się z nim spotkasz – Tsukishima próbował wymyślić powody, by nie musiał nigdzie wychodzić. Nie przepadał za takimi imprezami. A jak jeszcze będzie musiał stać tam i słuchać tych dwóch idiotów to już w ogóle nie pozostanie mu nic innego jak strzał w głowę. W pojedynkę Kuroo był całkiem znośny, ale jak dołączał do niego Bokuto to zaczynały się prawdziwe odpały. Wstyd się było z nimi gdziekolwiek pokazać.
- Nie no, nie musisz, ale możesz. Dla mnie – odpowiedział, trzepocząc nieudolnie rzęsami, co wyglądało bardziej jakby dostał paraliżu twarzy aniżeli próbował być ponętny. Tsukki skrzywił się na ten widok, jednak obiecał przemyśleć propozycję.

- Wynagrodzę ci to, pliiis.
- Jak?
- Maraton Jurassic Park.
- … mam ubrać krawat?

Szli obok siebie pustym chodnikiem. Dochodziła północ, większość sklepów była już pozamykana. Ulice oświetlone były latarniami, było cicho i spokojnie. Ich dzielnica nie należała do najbardziej imprezowych dzielnic, w momencie, gdy zamykano ostatnie restauracje, a robiono to po jedenastej, na ulicach życie zamierało. Kończył się luty, noce ciągle był jeszcze dość chłodne. Tsukki dopiął swoją kurtkę pod samą brodę, po czym z powrotem włożył rękę do kieszeni. Szli w ciszy, wydychając widoczne obłoczki pary z ust. Błoga cisza uśpionego miasta trwała dopóki nie doszli do skrzyżowania, na którym skręcał Tsukishima.
- Ja idę tędy – skinieniem głowy wyznaczył kierunek.
- Mhm, wiem – uśmiechnął się łagodnie Kuroo. Stali chwilę naprzeciw siebie. Niechętnie chcieli się ze sobą żegnać, chociaż sam Tsukishima nigdy by się do tego nie przyznał.
- Dzięki za kolację – powiedział z końcu blondyn, nie patrząc jednak na rozmówcę.
- Nie ma za co, sama przyjemność. Musimy częściej razem wychodzić – Kuroo nieprzerwanie obserwował Tsukishimę. W świetle latarni widać było jego zarumienione od zimna policzki. Spoglądał gdzieś w głąb ulicy, trzymając ręce w kieszeniach granatowej kurtki. Próbował uciec przed kontaktem wzrokowym z brunetem, jednak gdy ich spojrzenia w końcu się spotkały, nie odwrócił wzroku. Wtedy Kuroo zrobił krok do przodu, kładąc mu rękę na ramieniu i całując go w usta.
Tsukishima się nie bronił, nie wyraził sprzeciwu. Już wcześniej przeczuwał, że ten wieczór tak się skończy. Może właśnie dlatego niechętnie zgadzał się na wszelkie spotkania z Kuroo? Bał się tej bliskości, w którą zaczęli popadać? Tetsuro był fajnym facetem, dobrze się z nim rozmawiało, sprzeczało. Oboje nie mieli przecież łatwych charakterów, a jednak gdzieś między nimi czaiła się delikatność, jakieś głębsze uczucie, którego Kei obawiał się zrozumieć. Ale teraz, gdy mężczyzna był tak blisko, blondyn odczuwał to całym sobą. Pocałunek, choć krótki i niepierwszy, pobudzał każdą komórkę jego ciała, które z niejasnych powodów pragnęło objąć to drugie ciało i już nie puszczać. Nim jednak zdążył wyjąć ręce z kieszeni, Kuroo odsunął się, obdarzając go jeszcze jednym uśmiechem.
- Dobranoc – powiedział, szykując się do kontynuacji spaceru.
- Mhm, do zobaczenia – odpowiedział Tsukishima, chowając twarz za wysokim kołnierzem kurtki. Przez moment patrzył za oddalającą się postacią Kuroo, po czym sam odwrócił się, idąc w swoim kierunku. Rzeczy zdawały się zmierzać w dobrą stronę.

Kageyama splunął na bok krwią, powoli podnosząc się z ziemi. Nie wiedział, która była godzina ani jak długo leżał w tym zaułku, po raz kolejny rozpatrując beznadziejność swojego życia i starając się ignorować wszechogarniający go ból. Podpierając się o ścianę budynku rozejrzał się po ulicy. Wszystkie światła, oprócz nielicznych lamp, były pogaszone. Musiało być więc bardzo późno. Trzymając się lewą ręką za brzuch, a prawą ściany, powoli podążył wzdłuż ulicy, kierując się wreszcie do swojego domu. Nie zamierzał się tak długo włóczyć. Tak jakoś wyszło, a to że napatoczyli się jacyś niewyżyci gówniarze i go pobili to inna sprawa. To, że sprowokował bójkę też.
- Głupie szczyle – wymamrotał do siebie, sycząc z bólu. Nagle zatrzymał się na moment, sięgając prawą ręką do wewnętrznej kieszeni kurtki. Nie ma. Zabrali mu portfel.
 – Kurwa - przeklął, chociaż na tamten moment cieszył się, że dokumenty nosił osobno.
Przemierzając nocne ulice miasta przypadkiem natknął się na paczkę jakichś dzieciaków, prawdopodobnie licealistów. Przechodząc, niefortunnie szturchnął jednego ramieniem. I się zaczęło. „A pan uważa, co?”, „Jakieś przepraszam się należy, nie?”, „Patrzcie jego, nie dość, że kurwa niewychowany to jeszcze głuchy.” I tym podobne. Szarpnęli go, by się odwrócił, oczekiwali reakcji. W odpowiedzi Kageyama przywalił chłopakowi w twarz. Tego dnia wszystko wyprowadzało go z równowagi, a już zwłaszcza taka dzieciarnia. Lecz przeliczył siły na zamiary. On był sam jeden, ich trójka. Skończyło się tak, że on leżał skulony na ziemi, a oni kopali ile wlazło, po czym zabrali mu portfel i zwiali, zostawiając go na chodniku. Czasami naprawdę chciał rzucić się pod pociąg i mieć wszystko z głowy.
Dzień, w którym zaczęły się eliminacje do krajowych rozgrywek ligowych w siatkówce mężczyzny, był dla Kageyamy jak sól na rany. Nie dość, że co krok natykał się na relacje z  meczy, to wyrzucili go z pracy. Zgubił miesięczny do metra, zjadł niesmaczny obiad, a na koniec tego jakże urodziwego dnia, dostał wpierdol od jakichś nastolatków. Czy mógł upaść jeszcze niżej?
Gdy dowlókł się do domu, od razu zrzucił z siebie ciuchy i wszedł pod prysznic, by zmyć z siebie kurz i krew. W lustrze spostrzegł, że miał idealnie fioletowe oko, rozciętą wargę i wielkiego krwiaka pod żebrami. Mógł się tylko cieszyć, że nic mu nie połamali. Dodając do tego wszystkie inne siniaki i zadrapania, które notorycznie zbierał, bez ubrań wyglądał, jakby go poturbowała drużyna futbolowa. Albo tir. Co za różnica.
Jednak prysznic nie ukoił jego zszarganych nerwów, na co miał nadzieję. Rany go piekły, a skopany brzuch bolał tak, że nie mógł stać wyprostowany. Szybko zakończył ten bolesny prysznic i poszedł prosto do łóżka. To był jego najgorszy dzień tego tygodnia. Chyba nawet gorszy niż ten, gdy poślizgnął się i zleciał z całej długości schodów na pół piętro. Kageyama wyglądał i czuł się jak prawdziwe siedem nieszczęść, jak nie więcej. Lecz poniekąd pogodził się ze swoim losem. Despoci przecież nigdy nie kończyli najlepiej.
Tak, był despotą. Był samolubnym „królem górnego boiska”, jak to kiedyś zwykło się go nazywać. Ale nie spodziewał się usłyszeć tego gimnazjalnego przydomka w swoim dorosłym życiu. A już zwłaszcza nie spodziewał się usłyszeć go od Hinaty.
Tobio przewrócił się na drugi bok. Wspomnienia znów nie dawały mu zasnąć, choć jego ciało krzyczało o sen. Ale przypomniało mu się, że tego dnia, gdy ściągnęli go z głównego składu, skończył z podobnie podbitym okiem i krwotokiem z nosa. To od tego się wszystko zaczęło. Od momentu, w którym odłożył ochraniacze do szafy, jego życie stoczyło się w dół niczym lawina, tratując na swojej drodze wszystko, co posiadał. Karierę, przyjaciół, rodzinę. Miał dwadzieścia sześć lat i nie miał nic.
Zaraz po liceum dostał się z Hinatą do jednego z lepszych klubów siatkarskich w Tokio. Postanowił w całości poświęcić się siatkówce, a ewentualną kontynuację nauki odłożyć na dalsze lata, chociaż nie sądził, że kiedykolwiek wróci do szkoły. W momencie, gdy nie będzie mógł już grać, zostanie trenerem. Taki miał wspaniałomyślny plan na życie, byle móc mieć kontakt z tym sportem. I wszystko szło po jego myśli aż do półfinału mistrzostw krajowych dwa lata temu. Presja była ogromna, ich przeciwnicy prowadzili sześcioma punktami i nawet rozsławiony duet Hinaty i Kageyamy nie mógł sprostać wyzwaniu, by nadrobić stracone punkty. Drużyna pragnęła zwycięstwa bardziej niż kiedykolwiek. Wtedy w Tobio coś pękło. Musiał poprowadzić ich do wygranej, nie było innej opcji. A przecież był w stanie to zrobić. Był rozgrywającym, był trzonem drużyny. Więc zaczął podkręcać tempo gry, upominać i wydawać polecenia. To był jego mecz. Ale drużyna nie mogła za nim nadążyć, a różnica punktów tylko się zwiększała. Wtedy po raz pierwszy Kageyama został zdjęty z boiska. Był w szoku. Dlaczego akurat teraz? Co zrobił nie tak? Przecież to nie była jego wina, że jego koledzy z drużyny nie umieli dać z siebie wszystkiego. Żeby dobić go bardziej, jego drużyna wygrała mecz, przechodząc do finałów. Bez niego.
Podobne sytuacje miały później miejsce na treningach i meczach sparingowych. W Kageyamie budziło się dawne poczucie władzy na boisku, chciał, by wszystko szło po jego myśli. Nie był jednak świadomy tego, że poważni zawodnicy nie mogli tolerować jego zachowania.
Drużyna to mechanizm, który działa tylko wtedy, gdy wszystkie trybiki pracują poprawnie.
W pewnym momencie przestał zupełnie grać w głównym składzie. Grzał ławkę, obserwując jak jego drużyna gra bez niego, dając mu do zrozumienia, że nawet bez swojego wspaniałego rozgrywającego są w stanie osiągać sukcesy. W Kageyamie obudziła się zawiść. Chodził nabuzowany, szybko się denerwował, we wszystkich widział wrogów. Nawet Hinatę przestał postrzegać jako swojego sprzymierzeńca. Aż w końcu czara negatywnych emocji przelała się. Na jednym z treningów między nim a drugim rozgrywającym wywiązała się bójka. Kageyama oskarżył go o niepoważne podejście do pozycji i nieumiejętność wykorzystania pełnego potencjału graczy. Takahiro, bo tak nazywał się mężczyzna, odpowiedział, że Kageyama nie jest odpowiednim zawodnikiem do korygowania jego gry, bo sam był „samolubnym królem”. Wypomniał mu też zazdrość i to, że nie umiał się pogodzić z karą, na którą przecież zasłużył. Po krótkiej wymianie zdań padły pierwsze ciosy. Kageyama był pełen goryczy, a teraz nareszcie mógł się wyżyć. Bójkę jednak szybko przerwano. Tobio został dyscyplinarnie zawieszony. Kłócił się, że przecież to nie jego wina, że wszyscy są wobec niego wrogo nastawieni. Ale w tamtym momencie nawet Hinata się za niego nie wstawił. Gdy jeden z zawodników przytrzymywał Kageyamę, podczas gdy inny trzymał Takahiro, Hinata stał pomiędzy nimi, starając się przywrócić swoich przyjaciół do porządku. Już wtedy widać było, po której jest stronie. To bardzo zraniło Tobio. Jego partner, z którym od kilku lat tworzył tak zgrany duet, stanął po drugiej stronie barykady.
- Jak mogłeś mnie nie bronić?! Przecież znasz sytuację, widzisz co się dzieje!
- Widzę, ale… spójrz prawdzie w oczy. Wróciłeś do dawnego siebie, Kageyama. Znów stałeś się despotycznym królem. Ja… nie mogę grać z kimś, kto nie jest w pełni częścią drużyny.
 To były słowa Hinaty, gdy Kageyama opuszczał salę treningową. I mimo tego, że wrócił po miesiącu, to w drużynie nie było już tak samo. Czuł, że stoi z boku, że mentalnie został już wykluczony z tej grupy. Niedługo potem dostał wypowiedzenie z drużyny, argumentowane negatywnym wpływem na współzawodników oraz agresywnym i niesportowym zachowaniem.
Sytuacja doprowadziła do tego, że zupełnie zamknął się w sobie, załamując się i rzucając siatkówkę. Stał się nerwowy, nieufny, nie można było z nim normalnie porozmawiać. Zachowywał się jak osaczone, dzikie zwierzę, powoli odsuwając od siebie rodzinę i przyjaciół. Był sam, pełen zgryzoty, frustracji i strachu. Tak, zaczął bać się samego siebie. Żył z dnia na dzień, wykonując nic nieznaczące prace, by za coś przeżyć. Jego życie nieco rozjaśniło się, gdy pewnego dnia skontaktował się z nim jego dawny kolega z drużyny, Sugawara. Był to na pewno niespodziewany telefon, ale trzeba było przyznać, że mu pomógł. Suga stał się wtedy jego najbliższym przyjacielem, próbując wyciągnąć go z tego przykrego załamania nerwowego. Jednak od Hinaty nie otrzymał nawet najmniejszej wiadomości.
Dzisiaj najbardziej bolał go fakt, że tak naprawdę sam do tego doprowadził. Dopiero niedawno zrozumiał fakt, że jego bezsensowne życie było tylko i wyłącznie jego winą. Stąd ten wieczny marazm i poczucie przegrania. Sam twierdził, że sobie na to zasłużył.
Zegarek w kuchni pokazywał godzinę 04:05, gdy Kageyama w końcu zasnął. Czasem zastanawiał się, czy nie łatwiej byłoby po prostu zasnąć na zawsze.


* Cytat z Makbeta, Williama Szekspira, akt II scena I.

* Tak, wymyśliłam to. Tak samo jak pewnie całe te zawody hehe