wtorek, 6 października 2015

Like a Drum - His Beating Heart - [JeanMarco] - Rozdział 3

*Ciemne okulary, czarny płaszcz, plik wirtualnych kartek w ręku* Nikt mnie nie pozna *zostawia kartki na wirtualnym stole, powoli usuwając się w cień* Hej, to ona!!! *okulary spadają z nosa, tłum rusza na małą postać w za dużym płaszczu* GDZIEE JESSST LAAAAD!! (Właśnie dotarło do mnie, że poprzedni rozdział był w kwietniu. Just kill me, what have i done.) Tu jest. It's been 84 years. Jestem ciekawa ilu z was mnie olało i poszło czytać oryginał xD (szczerze, ja bym poszła) nie wiem naprawdę skąd taka blokada, za każdym razem jak włączałam worda żeby kontynuować to miałam do tego taką niechęć ughh a jak byłam w trakcie to przypomniało mi się jakie to fajne i urocze,  a potem znów ten moment, gdy motywacja gaśnie jak świeczka i idzie z dymem w niebo D: RIP. Wgl tak z innej beczki będę zaczynać nowy projekt (zaczynać drugi projekt jak się ma jeden nieskończony i tonę nauki pozdro), dłuższy, z Gravity Falls i od razu zaznaczę, że podejdę do tego, jak to mam w zwyczaju, z psychologiczno-psychiatrycznym kanonem. Jak nie znacie GF to lećcie na internety oglądać bo póki co to chyba coś koło 30 odc a WARTO!! Kreskówka geniusz, mam nadzieje, że uda mi się pokazać to w opku i zachęcić tych, co nie widzieli, zwłaszcza, że historia zacznie się od odcinka The Last Mabelcorn i będzie historią alternatywną do bieżących wydarzeń sezonu. Tym czasem, JeanMarki :3 


Gdzie Jean i Marco wszczynają bójkę, ale bardziej Jean.
I gdzie Jean i Marco zostają zaproszeni na imprezę, ale bardziej Marco

Like a Drum - His Beating Heart 
Rozdział 3 - Na zawsze


Spojrzałem na ekran telefonu, mierząc spojrzeniem mały zegarek u góry ekranu. Gdzie do cholery jest Marco? Dochodziła trzynasta, a w brzuchu burczało niesamowicie, co zwróciło uwagę kilku przechodniów, gdy stałem tak i czekałem.

Do: Marco
ziom gdzie ty kurna jesteś

Umówiliśmy się, że spotkamy się pod fontanną… dokładnie tą, pod którą właśnie stałem. Zwykle chodziliśmy na lunch zaraz po astronomii, ale nie mieliśmy tych zajęć w piątki, więc nie było to możliwe. Musieliśmy przez to organizować miejsca zbiórki.

Od: Marco
Możesz się na moment uspokoić, już prawie jestem, moje ostatnie zajęcia były po drugiej 
stronie kampusu.

Więc czemu do cholery nie powiedziałeś mi, że to gówniany punkt spotkania? Mogliśmy wybrać inne miejsce, mi jest obojętnie, pomyślałem wzdychając, gdy przeczytałem wiadomość. Marco był tak miły i taktowny, ale sam prosił się o wykorzystanie. Kurde, prawie stawał na głowie, byśmy mogli spotkać się w miejscu, które było wygodne tylko  dla mnie. Początkowo czułem się z tym strasznie źle, ale szybko to uczucie zmieniło się w irytację i zdenerwowanie na niego za sprawianie, że czułem się winny za coś, co on zrobił z własnej woli… Jednak nie mogłem się na niego złościć. Moja złość ustępowała myślom o jego wielkich, niewinnych, brązowych oczach i uśmiechniętej, piegowatej twarzy.
Zmęczony staniem, przycupnąłem sobie na brzegu fontanny, upewniając się, że kamienie były suche, zanim posadziłem na nich swój tyłek. Dzień był bardzo przyjemny; wiał lekki wiaterek, a niebo było jasne i bez chmurki. Liście na drzewach zaczęły już zmieniać kolory, odcienie brązu, żółci i czerwieni mieniły mi się przed moje oczami. I tak sobie pomyślałem,  że minione kilka tygodni z Marco były…  nie, przymiotnik „zabawne” niezbyt to odwzorowuje. Odlotowe? Spektakularne? „Zmieniające życie” to chyba trochę przegięcie… Chyba zostanę przy „spektakularnych”.
Te minione tygodnie z Marco były spektakularne. Nawet  nie przesadzałbym mówiąc, że kochałem każdą minutę spędzoną z nim, a to już wiele dla mnie znaczy. Zazwyczaj nie mogłem znieść tych wszystkich pieprzonych ludzi, a tych, których mogłem, to nie za długo. Ale Marco był jak miód na rany… moje żarty go nie obrażały i słuchał mnie niezależnie od tego, co chciałem powiedzieć i zawsze czułem się tak spokojnie będąc w jego towarzystwie. Było świetnie.
W tamtym czasie normą dla mnie było zostawanie w Sinie z Marco na każdy weekend,  bo w końcu jaki jest  sens wracania do mojego pokoju każdej nocy, jeśli miałem zamiar spędzić każdą wolną chwilę z Marco? Właśnie, żadnego sensu.
Nawiasem mówiąc, tak właśnie się działo: każdą wolną chwilę spędzałem z Marco. Jedliśmy razem lunch i kolację, uczyliśmy się i odrabialiśmy zadania domowe razem – cholera, on mi nawet pomagał z niektórymi pracami. Doceniałem, że schodził z własnej ścieżki by do mnie dołączyć… czułem, jakbym był coś wart. Wieczory po kolacji też spędzaliśmy razem – zazwyczaj w moim pokoju, ponieważ on bardzo lubił gry video…
- Gdy dorastałem, mogłem grać tylko z moimi kuzynami, kiedy jechałem ich odwiedzić. Raz spędziłem z nimi całe lato! Było strasznie fajnie.
Tak powiedział. Oczywiście, chciałem by grał w cokolwiek chce ku uciesze jego serca, nawet jeśli miałem już dość gier; było zabawnie, bo z Marco. Z nim wszystko było fajne. Nawet to całe cholerne Rainbow Road*. Serio,  jebać tę trasę.
Jednak mój pokój był często zatłoczony – jakby Bertholdt, Reiner, Connie i ja nie było wystarczająco, Connie przyprowadził swoją koleżankę Sashę, żeby częściej grać z Marco i mną w gry, a do tego ta straszna laska Annie przychodziła do chłopaków prawie codziennie. Nie muszę więc chyba tłumaczyć  jak szybko zmęczyło mnie przebywanie z nimi, dlatego dni, w które potrzebowałem oddechu, spędzałem u Marco.
Te wieczory były moimi ulubionymi. Nie robiliśmy za wiele: oglądaliśmy filmy, zwiedzaliśmy Internet,  gadaliśmy… było tak miło i przytulnie. Nigdy nie chciałem wychodzić. Marco był moim najlepszym przyjacielem i liczyłem, że to uczucie jest odwzajemnione.
Zatracony w myślach o Marco zauważyłem w oddali coś dziwnego… grupka ludzi na końcu chodnika i niska, blondwłosa osoba w środku.
„Czy Arnim znów zbiera bęcki?” pomyślałem obojętnie. „Mikasa nieźle im skopie tyłki jeśli się gdzieś kręci… a może ja powinienem mu pomóc?
Ale po bliższym rozpoznaniu odkryłem, że to wcale nie był Armin… to była mała i bezradna dziewczyna. Tak łatwo o pomyłkę, serio.
„O, hej, to Marco!” prawie bym go nie zauważył w tym tłumie, który go otaczał. Uh oh. Ci goście jego otacz-
Przysięgam, moje serce stanęło, gdy zobaczyłem, jak jeden koleś przywalił Marco w twarz, kim on kurwa myśli że jest.
Skoczyłem na równe nogi, oczy szeroko otwarte i wrząca krew w żyłach. Marco zatoczył się do tyłu, ramieniem obejmował dziewczynę i coś ciemnego spłynęło mu z nosa…
- AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!
Rzuciłem się ku grupie z pełną prędkością, a wściekły krzyk rozdzierał mi gardło. Kto kurwa myślał, że może zadrzeć z Marco i ujść z tym na sucho, i dlaczego kurwa Marco im jeszcze nie dojebał – przecież mógł to zrobić, wiedziałem, że mógł, więc dlaczego tego, cholera, nie zrobił? Nie mógł na poważnie być aż tak miłym, żeby dać się pobić jakimś dupkom-
Dobra, koniec myślenia, teraz tylko kopanie tyłków.
Parłem do przodu z całą swoją siłą w nogach i kopniakiem sprowadziłem sukinsyna do poziomu podłogi, dokładnie tego sukinsyna, który pomyślał, że będzie okej przyłożyć Marco w twarz. Marco tymczasem odnosił dziewczynę z dala od bójki, co zostało niejasno zarejestrowane w tyle mojej głowy jako możliwy powód, z którego Marco się nie bił, ale byłem zbyt pochłonięty walką, by się tym teraz przejmować.
Stałem na klacie gościa, którego powaliłem kopniakiem, a reszta tych typów rzuciła się na mnie;  przywaliłem pierwszemu, który się zbliżył.
Założyłem ręce za jego głowę i pociągnąłem ją w dół, by spotkać jego nos z moim kolanem, usłyszeliśmy „trach” wybrzmiewające z jego twarzy, krew natychmiast trysnęła mu z nozdrzy. No i mam – ujebał mi jeansy.
Wtedy jeden z nich podbiegł i uderzył mnie – mocno – w brzuch, zwinąłem się, tracąc oddech. Gdy starałem się go odzyskać, facet złapał mnie za włosy, kopiąc mnie w tył kolan i  rzucając moją twarzą o ziemię. Mój policzek zarył o beton i mogłem posmakować krwi. Koleś, któremu przestawiłem nos kolanem podszedł i kopnął mnie w żebra, na co zaskomlałem  i przysięgam, jeśli złamał mi któreś  z nich…
Dwóch  podniosło mnie, zakładając mi ręce za plecy, najwyższy z grupy ciągle dochodził do siebie po moim kopniaku, a pozostali dwaj mierzyli mnie wzrokiem. Jeden złapał mnie za koszulkę i szarpnął do przodu.
- Kim. Ty. Kurwa. Jesteś? – zapytał. Jego twarz była zdecydowanie za blisko mojej i do tego śmierdział mu oddech.
- Kim ty kurwa jesteś? – odparłem.
- Spytałem pierwszy! – krzyknął.
- Spytałem drugi! – wtedy zdecydowałem się zrobić coś okropnie niepotrzebnego, ale byłem tak wkurzony, że kogo to właściwie kurwa obchodzi. Splunąłem na niego krwią.
Wtedy rzucili się wszyscy, rozwalając mi wargę i zapewne łamiąc kolejne żebro czy dwa. Te zjeby uderzały mocno i zastanawiałem się, czy pozostawiono mnie na pastwę losu i tych kolesi, gdy nagle jakaś długonoga, piegowata laska wywaliła jednemu kopa w szczękę.
- Co kurwa!? – krzyknął jeden z moich oprawców, tuż przed tym jak dziewczyna przyłożyła mu z łokcia w twarz.
No dokładnie – co kurwa?

Potężne deja vu przepłynęło przeze mnie, gdy na nią spojrzałem i … o Boże.O Boże. Ignoruj to. Ignoruj to.
Już ją kiedyś widziałem.
I wiedziałem, gdzie ją widziałem. Cholera, po prostu o tym zapomnij, nie będziemy przez to przechodzić po raz kolejny.

Tak długo jak pomagała mi zaserwować gorący talerz skopanych tyłków, najmniej powinno mnie obchodzić to, gdzie ją widziałem, nie? To nie miało znaczenia.
Była niezłym zawodnikiem. Wyszarpałem się drugiemu kolesiowi i obróciłem, żeby uderzyć go prosto w twarz, która obróciła się tak szybko, że usłyszałem strzyknięcie w szyi. Odwróciłem się od niego równo w porę, gdy inny zbliżał się do mnie, ale ta długonoga dziewczyna złapała go od tyłu i przekoziołkowała górą tak, że przywalił w ziemię. Następny napastnik rzucił się na nią, korzystając z jej niefortunnej pozycji, ale złapałem go za plery i rzuciłem w gościa, którego wcześniej uderzyłem i obaj polecieli na ziemię, co dało dziewczynie czas na powrót na nogi. To i tym podobne działo się przez następne parę minut,  nasza dwójka pilnowała sobie nawzajem tyłów i zwalczaliśmy tych facetów, ale wtedy Connie wyskoczył jak Filip z konopi i dołączył do zabawy.
Dostał od dołu w szczękę od najwyższego kolesia.
- Connie, co ty tu, do cholery, robisz!? – zapytałem, dochodząc do siebie po kolejnym uderzeniu w brzuch i pakując innemu gościowi swój łokieć w twarz.
- Pomagam! – odpowiedział,  jakby to było oczywiste. Oddał wysokiemu kolesiowi, podstawiając mu haka i posyłając na ziemię. – Ty to zawsze potrafisz znaleźć się w takim gównie, co? – powiedział, a wysoka dziewczyna kopnęła jednego faceta w brzuch, popychając go tym samym w moim kierunku. Chwyciłem go i przerzuciłem sobie przez ramię, skąd trafił na chodnik.
Nagle usłyszałem doping, rozejrzałem się wokół i zobaczyłem, że mieliśmy całą widownię – jakaś setka czy więcej przechodniów zebrała się wokół i stała, patrząc jak się nawalamy.
- BIERZ GO, CONNIE! – dobiegł nas krzyk i zdołałem ujrzeć Sashę, podskakującą z podekscytowania  w tłumie, zanim nasi przeciwnicy nie wzięli odwetu. Ledwo się im wymsknąłem, to jeden  i tak zdołał złapać mnie za twarz, co, szczerze mówiąc, bolało jak diabli. Wbiłem mu kolano w bok, przez co się zatoczył.
- Może ktoś jeszcze chce kurwa dołączyć!? – zapytałem rozdrażniony i wtedy Eren jebany Jaeger pojawił się znikąd. Jak z resztą wszyscy inni przez ostatnie dziesięć minut.
- A ty tu czego? – zapytałem, usuwając się z drogi nadlatującemu kolesiowi, rzuconemu przez tamtą laskę.
- Co tu się do cholery dzieje!? Co ty w ogóle robisz?
- A na co ci to kurwa wygląda, że robię? – odparłem, uderzając jednego w szczękę i kopiąc drugiego od tyłu.
- Dostajesz po dupie – rzucił.
- Stary, wypierdalaj, to cię nie dotyczy!
- Właściwie to przyszedłem ci pomóc, przestań się o wszystko wkurzać!
- Jakbyś faktycznie chciał mi pomóc, to już byś to robił! Idź stąd!
- JEAN, POZWÓL SOBIE POM-
- TRZYMAJ SIĘ Z DALA, JEAGER!
Wtedy Mikasa wyskoczyła zza niego, by w idealnym momencie wytaszczyć go z powrotem do tłumu za kołnierz, karcąc go. Pociągnęła go do miejsca, gdzie stał Armin, na samym przodzie widowni, a nasze oczy spotkały się. Wzruszył ramionami, jakby chcąc mi przekazać: „Sorry, wiesz jaki jest Eren.”
Kiwnąłem głową w odpowiedzi, a jeden z mężczyzn wykorzystał okazję i walnął mnie w twarz. Nasza trójka kontynuowała bójkę i, szczerze mówiąc, w pewnym momencie przestałem kojarzyć kto kogo uderzał, chyba nawet dwóch z naszych przeciwników też przestało ogarniać i zaczęli się napieprzać będąc po tej samej stronie. Z całych sił skupiałem się na tym, by nie uderzyć piegowatej dziewczyny albo Conniego. Właściwie to całkiem nieźle szła nam współpraca. Ona założyła jednemu chwyt na szyję, krzycząc do Conniego „BIERZ GO, ŁYSOLKU”, na co on podbiegł i położył go, odpowiadając „NIE NAZYWAJ MNIE TAK!”
Już się nawet  do siebie przywiązaliśmy. Nadchodzą dobre czasy.
W pewnym momencie kątem oka zauważyłem Reinera, Annie i Bertholdta, rozmawiających z Marco i tą dziewczyną, którą odniósł w bezpieczne miejsce. Marco trzymał przy nosie chusteczkę przesiąkniętą krwią i trochę to zabolało, że on siedział na ławeczce z dala, gdy ja dostawałem ostre lanie.
Nie miałem za wiele czasu, by się nad tym rozdrabniać, Reiner i Annie szybko do nas dołączyli.
- Jak leci, Jean? – zapytał Reiner, uśmiechając się, gdy złapał tych dwóch walczących ze sobą i zderzył ich głowy ze sobą.
- Bywało lepiej! – odpowiedziałem, z zachwytem patrząc, jak Annie bez żadnego wysiłku zwala kolesia z nóg. Prawdopodobnie wysłalibyśmy tych gości do szpitala,  gdyby nam nie przeszkodzono.
- OCHRONA! SZYBKO, SPADAMY!
Zmroziło nas.
I już nas tam nie było.
Tłum zniknął, ci kolesie pozbierali swojego nieprzytomnego kolegę i zmyli się i my też zrobiliśmy to samo.  Razem pobiegliśmy do stołówki. Spojrzałem za siebie sprawdzając, czy Marco jest z nami.

Był.




- Skopaliśmy dzisiaj parę niezłych tyłków, mój panie!  - szczerzył się Connie, nachylając się nad stołem, by przybić żółwika, a ja nie mogłem się powstrzymać i się zaśmiałem.
Czułem się wspaniale i winiłem za to adrenalinę.
Wszyscy zebraliśmy się na stołówce, zasiedliśmy wokół trzech stolików, które złączyliśmy, by jakoś pomieścić naszą wielka grupę. Marco siedział naprzeciwko mnie, miał fioletowy, zapuchnięty nos, ale i tak miał na ustach swój zwyczajny, głupkowaty uśmiech, więc był w porządku. Po jego prawej siedziała ta urocza mała blondynka, na którą wpadł – nazywała się Christa i była niezaprzeczalnie urocza. Wszystko, od jej oczu przez włosy, głos po śmiech było anielskie i czułem, jak wypełnia mnie duma, że mój najlepszy przyjaciel wyciągnął ją z tamtej rozwałki. Obok Christy siedziała Ymir, piegowata chłopczyca, która wpadła mi pomóc w walce. Ymir, jak się okazało, została ostatnio dziewczyną Christy, więc znalazła się odpowiedź na pytanie, dlaczego Ymir mi pomogła.
Reiner i Bertholdt siedzieli obok mnie, Annie na końcu stołu, który był prawdopodobnie najgłośniejszym stolikiem w budynku. Sasha dołączyła do nas i usiadła po mojej prawej, zabawiając nas małą inscenizacją bójki, odgrywając swoje ulubione momenty, podczas gdy my oglądaliśmy i śmialiśmy się. Gdzieś w środku przedstawienia dołączyli do nas Eren, Armin i Mikasa, dosuwając sobie krzesła obok Annie, na końcu stołu.
Jeager ciągle mnie trochę wkurzał, ale odtrąciłem to uczucie, decydując się oświecić Marco – wpatrywał się w tę trójkę zmieszany i z zainteresowaniem. Przedstawiłem mu ich i podałem niezbyt uprzejmy opis każdego z nich, a Marco powiedział, że Armin to jego kolega z lekcji historii. Farciarz.
- Jeżeli kiedykolwiek będziesz miał problem na zajęciach lub będziesz miał do zrobienia projekt grupowy, idź do niego, w liceum ocalił mi tyłek niezliczoną ilość razy.
- Dobra, ludzie, wznieśmy toast za Marco, człowieka, który wyrwał z opresji naszą drogą, słodką Christę – wyrwał Reiner, wstając i wznosząc toast kubkiem Sierry Mist.
Padło parę okrzyków i gwizdów podziwu, gdy wszyscy, wraz ze mną, stanęli wokół stołu, wznosząc kubki. Marco ciągle siedział z policzkami pokrytymi czerwienią i niezręcznie spoglądał na resztę. Spojrzał na mnie z otwartą buzią, ale wzruszyłem mu tylko ramionami. Bo co miałem zrobić? Korzystaj, stary.
- Za Marco – ogłosił radośnie Connie. – Kogo obchodzi fakt, że prawie przestawiono mu twarz!? – Marco skrzywił się na to i ja też – wyobrażenie tego, jak jakiś koleś daje Marco w twarz przeleciało mi przez głowę, przez co niechcący zgniotłem nieco kubek, czując zginający się plastik.
Reiner dźgnął mnie łokciem w żebra i niemal jęknąłem, ciągle będąc pewnym, że przynajmniej dwa były złamane.
- Wyluzuj – powiedział niskim głosem.
Westchnąłem, patrząc jak Christa całuje Marco w policzek, a ten czerwieni się tak, że myślałem, że eksploduje. Wszystko co musiał zrobić, to zabrać ją z centrum bójki, podczas, gdy mi spuścili lanie i to on dostawał całusa. Całusa w policzek, ale zawsze.
- Dawaj, Marco, dołącz się! – zachęcała go Sasha, trzymając swój kubek wyżej niż było to potrzebne, dosłownie nad swoją głową, a mówiąc to, wetknęła sobie parę frytek do ust i Marco w końcu wstał. Stuknęliśmy się naszymi gównianymi, plastikowymi kubeczkami, a mi od razu przyszło na myśl co moi rodzice pomyśleliby sobie, gdyby ujrzeli ten „toast”.
Gdy tylko usiedliśmy, powiedziałem:
- Do cholery! Twój byłbyś wrakiem, gdyby mnie tam nie było, a ty i tak zbierasz laury?!
Zaśmiał się lekko, po czym sięgnął i chwycił moją dłoń. Był taki ciepły.
- Och, Jean – westchnął, a sposób w jaki moje imię wypłynęło z jego ust sprawił, że na twarzy poczułem niesamowite ciepło, a moje serce zabiło mocniej.  – W porządku, jesteś moim bohaterem.
Zatrzepotał rzęsami jak jakieś niewydarzone dziewczę, ale przez te jego wielkie, brązowe oczy coś tylko wybełkotałem i zabrałem dłoń, czerwieniąc się mocniej, podczas gdy reszta umierała ze śmiechu. To głupie, pomyślałem.
Wtedy Ymir pochyliła się nad Christą, obejmując jej drobne ramiona i powiedziała:
- Ej, Marco, pamiętasz, jak mówiłam, że jeszcze z tobą nie skończyłam?
Marco widocznie się spiął.
- Hej, zrelaksuj się, co? Chciałam cię tylko zaprosić na moja imprezę w przyszłym tygodniu! Czwartek wieczór w Halloween, możesz zabrać kogo tylko zechcesz.
- Och – powiedział, uspokajając się nieco. – Więc, ja, um…
Wydawał się nieco zdenerwowany pójściem. Wtedy Connie powiedział:
- Hej, Marco,  idź to mnie ze sobą weźmiesz!
- Mnie też! – krzyknęła Sasha.
- Przecież wy i tak już przychodzicie – burknął Reiner, po czym, wskazując na Bertholdta i Annie, dodał: - My też idziemy.
Co?
- Jakim cudem już byliście zaproszeni? – zapytałem, a Bertholdt nerwowo odpowiedział. – N –no, przyjaźnimy się z Ymir, więc…
- Znam ją odkąd ja byłem świeżakiem – przytaknął Reiner.
Coś mnie ścisnęło w brzuchu na te słowa. Jak, do cholery, jesteśmy tak ze sobą powiązani?
Ostatecznie okazało się, że każda pieprzona osoba przy stole zdecydowała się pójść, nawet Marco. Gdy się zgodziło, wszyscy się cieszyli, ale jego śmiertelnie poważny wzrok spoczął na mnie. Jakby mówił „przyjdziemy” zamiast  „przyjdę”. Na mojej twarzy pojawił się grymas, ale nie zamierzałem się z nim kłócić. Miałem ciarki na myśl, że miałbym zostawić go samego na imprezie. Bez urazy, uwielbiam faceta, ale nie wyglądał na kogoś kto bywał na wielu bibach.
Reszta posiłku minęła na wesołych pogaduszkach, śmialiśmy się i ciągle rozprawialiśmy o bójce z wcześniej. Ale szybko wypadłem z konwersacji, mój brzuch nie najlepiej odbierał widok wszystkich wokół stołu. Widząc, jak Ymir obejmowała Christę, deja vu wracało. Jakby Armin, Eren i Mikasa nie wystarczyli, gdy tylko dostałem się na college, znalazłem resztę.
Żadna z twarzy przy stole nie była mi obca.
Dziwne uczucie, które mogłoby być opisane jako nostalgia urosło w moim sercu, tęsknota za tym, co przeminęło. Już tu wcześniej byłem. Jedząc z tymi ludźmi przy jednym stole. A potem…
Czy my się skądś znamy?
Och, Boże. O mój Boże.
Dlaczego to mi się dzieje!?
- Jean? – to był Marco. – W porządku? Nie wyglądasz najlepiej…
Spojrzałem na niego, zdobywając się jedynie na nikłe kiwnięcie głową. Dziwny powiew znajomości, który pojawił się, gdy na niego patrzyłem, był tak oszałamiający, że nie mogłem tego wytrzymać.
- Muszę do łazienki – mruknąłem, odpychając się od stołu. Gdy tylko zniknąłem im z pola widzenia, pobiegłem.



Pochyliłem się nad toaletą, wymioty wylatywały z mojego gardła do wody. Nie jadłem dziś za wiele, ale cokolwiek było w moim żołądku, postanowiło się pospiesznie ewakuować.
Eren, Armin, Mikasa.
Reiner i Bertholdt.
Annie.
Connie.
Sasha.
Ymir i Christa.
I Marco.
Wszyscy tu byli.
Ich twarze wypalone w mojej głowie, wspomnienia garbowanych kurtek i gigantów ludojadów, i murów, które wznosiły się w nieskończoność.
Nie wspomnienia, poprawiłem siebie samego. Sny… to tylko sny. To nie jest prawdziwe. I nigdy nie było.
Gdy do Marii wprowadzili się Connie, Reiner i Bertholdt, zignorowałem to. Kiedy Annie i Sasha do nas wpadły, zignorowałem to. Ymir i Christa? Cholera, ciągle to ignorowałem.
Z Marco było o wiele trudniej. Ciągle nie byłem pewien, czy pojawiał się w snach. To tylko palące uczucie znajomości, którego nie umiałem niczemu przyporządkować.
Odchylając się od muszli, zamknąłem oczy i starałem się sobie przypomnieć…
Piegi. Czarne włosy. Brązowe oczy. Nieco wyższy ode mnie. Najwspanialszy uśmiech na świecie. Mój ulubiony śmiech… Nie mogłem go zobaczyć. Dryfowałem w pustce. I to mnie wkurzało.
Podniosłem się z zimnej, kafelkowej podłogi, spuściłem wodę i podszedłem do umywalki, by wypłukać usta i wytrzeć twarz.
Odbija ci, Jean, pomyślałem, gapiąc się na beznadziejnego mężczyznę w lustrze. Światło świetlówek nade mną ukryło moje oczy w cieniu, gdy się skrzywiłem. Kto w ogóle tak przejmuje się snami!? Dzieci i obłąkani, oto kto.
Zamknąłem oczy i wziąłem masywny, głęboki wdech, wolno, powoli wypuszczając powietrze. To był mój sposób na pozbycie się paniki. Potem wróciłem do reszty. Jakoś zdołałem uśmiechać się i śmiać z nimi. I Marco też jakby odżył.



Następny tydzień minął w mgnieniu oka – pomyślnie zepchnąłem moją panikę i zmartwienia gdzieś w najdalsza część umysłu. Tak łatwo można było zrelaksować się przy Marco, że zacząłem pożądać tego komfortu, który przy nim odczuwałem. Kurde, nawet omijaliśmy wykłady, żeby ze sobą pobyć. Poza tym i tak bym się nie skupił na nauce. Przejrzystość moich myśli zakłócała obecność Marco.
- Ymir robi najlepsze imprezki – zapewniał mnie Reiner, gdy Marco i ja wyraziliśmy swoje powątpiewania noc przed. – Właściwie to są dość rzadkie, ale zdecydowanie warte. I w ogóle jedynym powodem, dla którego organizuje przyjęcie Halloweenowe w tym roku jest świętowanie jej nowego związku z Christą. Uwielbia ją jak nikt inny.
Nie wyglądało na to, żeby ktoś pozwolił nam nie iść na imprezę, więc niezależnie od okoliczności musieliśmy się z tym pogodzić.
- Nie, żeby miała być tam tona ludzi – powiedział Bertholdt. – Ymir jest dość wybredna jeśli chodzi o to komu pozwoli demolować dom. I jeszcze jedno, j-jakby co to nie ode mnie to słyszeliście – obniżył głos. – Ale ona nie jest najbardziej towarzyską osobą na świecie. Właściwie to odpycha wielu ludzi swoją intensywną postacią, a niektórych nawet przeraża. N-nie zrozumcie mnie źle, Yimir jest bardzo fajna.
To zdawało się zaspokoić jakieś niewypowiedziane lęki Marco, widać było, że się wyluzował. Wtedy potwierdziły się moje założenia, że Marco nie był częstym bywalcem imprez.
Następnego wieczora Armin podrzucił nas swoim SUVem jako ostatnią grupę uczestników. Marco zgłaszał się na ochotnika, że podwiezie mnie i jeszcze paru innych do Ymir (która była miejscowa i mieszkała u siebie), ale Armin odrzucił ten pomysł.
- Już zdecydowałam się być kierowcą, więc podwiozę was z drugą turą – powiedział. A Marco nie powiedział nic. Osobiście podobał mi się plan Armina, bo wolałem nie umierać z pijanym kierowcą za kółkiem. Nigdy nie wiesz, wszystko może się zjebać.
Marco jednak ciągle czuł się winny, że Armin musiał nas podwieźć, więc przepraszał za sprawianie problemu, ale Armin zdawał się nie mieć nic przeciwko i powiedział, że to nic takiego.
U Ymir byliśmy ostatni. Gdy weszliśmy, muzyka grała i faktycznie nie było wiele ludzi; byłem już na kilku domówkach w liceum, które były tak napakowane, że pijani nastolatkowie walali się po podłodze. Nawet jakieś organizowałem, w większości po to, by wkurzyć rodziców, no ale zawsze. Stojąc w przedpokoju, Marco ciągle wydawał się nie pasować do tego miejsca. Z ciekawością wpatrywał się w dwie falbankowe sukienki wiszące na ścianie naprzeciwko nas i to był dość, no, osobliwy widok. Spora grupa ludzi tańczyła w korytarzu i w salonie, w połowie już najebani. A noc była jeszcze taka młoda.
Kilka osób rozluźniało się siedząc w salonie, pijąc i żartując. Bertholdt, Annie i Reiner należeli do tej grupy, ale gdy tylko nas zobaczyli, Bertholdt wstał i do nas zagadał.
- Ja, uh, uznałem, że powinienem dać wam ostrzeżenie, zwłaszcza tobie Jean – powiedział, patrząc to na nas, to na sukienki na ścianie. – Nie wdawajcie się z nikim w bójkę. Na imprezach Ymir obowiązuje zasada, że ci, którzy się biją muszą wkładać te kiecki i wtedy się bić.
Wymieniłem się z Marco pytającymi spojrzeniami, a Bertholdt kontynuował:
- To służy zniechęceniu do rozwalania jej chaty. A-ale kiedyś dwóch kolesi się pobiło w tamtym roku i… no, to zdecydowanie był punkt wieczoru.
Pokiwaliśmy w zrozumieniu i Bertholdt wrócił do Reinera na kanapę.
- W takim razie mam nadzieję na jakąś burdę – uśmiechnąłem się. Mam nadzieję, że ktoś, kogo nie lubię. Marco zaśmiał się, potakując.
- HEJ, WRACAJ DO PIWNICY, JESTEŚ ZJARANY, NIE MOŻESZ BYĆ NA GÓRZE TAK SIĘ SZCZERZĄC! – krzyknął ktoś i razem z Marco patrzyliśmy jak Connie z nienacka przebiegł przez tłum korytarzem, ze wściekłą Ymir na plecach. Widząc nas, zrobiła sobie przystanek.
- Heeej, nasz gość honorowy! – powiedziała, zwracając się do Marco, po czym zmarszczyła brwi. – Twój łysy kolega łamie zasadę o paleniu marihuany tylko w piwnicy.
Typowy Connie, pomyślałem.
Po tym odeszła, przepychając się przez tancerzy skupionych w korytarzu.  Wzruszyliśmy ramionami i podążyliśmy za nią, co zaprowadziło nas prosto do kuchni. Muzyka była tam trochę ciszej, pudełka pizzy i butelki sody zalegały na blatach. Na podłodze stała wielka chłodziarka wypełniona, bez wątpienia, browarkiem. Znaleźliśmy Conniego, który próbował przemycić całe pudełko pizzy.
- Heeeej – warknęła Ymir. – Nie możesz zabrać całego pudełka i mam gdzieś jak bardzo jesteś głodny. Odłóż to.
- Ale to dla Sashy – narzekał. – Masz w ogóle pojęcie jaka jest, gdy jest głodna?
Dziwny, niski, chrapliwy dźwięk, który mógłby być oznaczony jako „umierający waleń” dobiegł nas spod podłogi, jakimś cudem przebijając się przez grzmiąca muzykę i głośnych pijaków.
- Mój Panie, weź to. Weź i wracaj do piwnicy, słyszysz? – powiedziała Ymir, a Connie uśmiechnął się zadowolony, zabierając pudełko i kierując się do wyjścia z kuchni.
- Oo, heeeeeej Jean, Marco – powiedział, kiwając na każdego z nas głową, gdy nas mijał, ale jego przekrwione oczy nie podołały, by się na nas skupić. Patrzyliśmy za nim przez moment.
- Taaaaa, nie dołączymy do Conniego i Sashy z jaraczami – powiedziałem.
- Nawet nie planowałem – zgodził się. Zdecydowaliśmy się usiąść razem przy kuchennym stole, zabrałem parę puszek piwa i postawiłem na stole miedzy nami. Otworzyłem jedną, mówiąc:
- Umiesz pić jak człowiek?
Patrzył na mnie. Tylko patrzył.
Popatrzyłem również. I wtedy do mnie dotarło…
- T-ty nigdy jeszcze nie piłeś? – to była oszałamiająca nowość. Myślałem, że wszyscy pili! Co do jasnej!
- Nie – odpowiedział rzeczowo.
- Więc próbujesz mi powiedzieć, że przez osiemnaście lat swojego życia nigdy, nawet raz, nie konsumowałeś alkoholu?
- Dziewiętnaście lat – poprawił mnie. – I tak, dokładnie to mówię.
Zamilkłem, myśląc.
- Dziewiętnaście? Chwila, kiedy masz urodziny?
- Szesnastego czerwca.
- Jesteś rok starszy ode mnie i ciągle jesteś na pierwszym roku?
Spojrzał w dół, niemal ze wstydem i zmartwiłem się, że powiedziałem coś, czego nie powinienem.
- Ach, bo widzisz – zaczął. –  Po liceum pracowałem w dwóch różnych robotach, żeby nazbierać na college, więc… tak.
O, a to nowość.
- Heh… nigdy mi tego nie mówiłeś.
Wzruszył ramionami.
- Nigdy nie pytałeś.
- No w sumie – westchnąłem. –W takim razie to oznacza, że muszę mieć na ciebie oko. Nie ma mowy bym przegapił jak Marco Bodt upija się po raz pierwszy.
Obrzucił mnie spojrzeniem.
- Czemu myślisz, że się od razu upiję?!
Och naiwny, naiwny Marco… pomyślałem, opierając głowę na dłoni, a łokieć na stole, patrząc na niego z zadowoleniem i popijając piwo. Właściwie to smakowało jak gówno, ale kosztowałem gorsze, więc nie było źle. Kiwnąłem na jedną ze stojących na stole puszek, a potem na niego. Wywrócił oczami i sięgnął po puszkę, otwierając ją. Zmierzył ją wzrokiem, po czym wziął małego łyka.
Wyraz jego twarzy był bezcenny, grymas obrzydzenia zmarszczył mu nos i zacisnął oczy.
- Nie okłamujmy się, smakuje ohydnie – powiedział. Nie odpowiedziałem, tylko się napiłem.
Patrząc na mnie, Marco wziął kolejnego łyka, znacznie większego niż pierwszy.
- Oczekujesz, że upiję się czymś, co mogę ledwo pić? – zapytał.
- Opowiedz mi jak było w liceum, Marco – poprosiłem.
- C-co?
- Opowiedz, jak było w liceum.
Wyciągnijmy z ciebie co nieco…
Wyglądał na zmieszanego i zaskoczonego, ale zrobił, o co prosiłem. Opowiedział mi o swoim liceum. Miał dziewczynę, jednak nie wytrwał z nią zbyt długo, bo dopadł ich kryzys, o którym nie będzie opowiadał niezależnie od tego jak długo bym go błagał; miał nauczyciela, który go zupełnie nienawidził i specjalnie go oblał; okazało się, że całkiem radzi sobie na pianinie i obiecał, że coś mi kiedyś zagra. Robiłem co mogłem, by konwersacja ciągnęła się nieprzerwanie, obserwując jak podświadomie popijał piwo. W miarę rozwoju rozmowy częstotliwość łyków wzrosła i zauważyłem, że gdy tylko chwytałem za puszkę, on również. Heh. Opróżnił puszkę szybciej niż sądziłem, więc zadbałem o to, by wymienić ją na pełną, będąc nawet tak uprzejmym, by ją dla niego otworzyć.
Gapił się na mnie bez wyrazu, jakby próbując odszyfrować w myślach co się właśnie stało. Chyba ostatecznie nie był świadom ile pił…
- Więc? – powiedziałem, zbliżając usta do puszki. – Kontynuuj.
- Um… a o czym mówiłem? – zapytał nieco zatoczonym głosem. Kącik moich ust uniósł się do pół uśmiechu.
- Mówiłeś o traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa związanych z Furbies.
- Och… racja.
Siedzieliśmy tam parę godzin, gadając. Mój pierwotny plan zakładał, by nie wypić więcej niż trzy puszki, ale w pewnym momencie straciłem rachubę. Czas mijał, Marco bardziej się zataczał, a lekki róż zarumienił mu policzki. Muszę przyznać, że siedząc tam i słuchając pijackiego śmiechu Marco, może też byłem nieco wstawiony… ale jego głos był tak niewiarygodnie ciepły i przyjazny i… rozproszyłem się… tylko trochę.
Jego usta.
Jego usta, które otulały każde słowo.
Jego język, falujący na każdej głosce.
Nagle moje myśli nawiedziła myśl o tym, jak by to było, gdyby tak przycisnąć moje wargi do jego…
Pewnie ciepło…
Zacisnąłem usta i odgoniłem fantazje.
Gdyby zauważył, że nie patrzyłem mu w oczy, czy powiedział by coś, może był już pijany… Może zapomniałby, gdybym…
- Ostrożnie Marco, Jean dużo całuje jak się spije.
Podskoczyłem, budząc się z zamyślenia na widok Erena, który stanął za Marco. Co się właśnie kurwa stało!?  Serce waliło mi jak młotem po żebrach, rozwarłem oczy w strachu i zmieszaniu. Nawet tak dużo nie wypiłem, przysięgam na Boga, nie jestem gejem, to ten jebany alkohol, serio, o matko, było tak cholernie blisko, dziękuję Eren.
- Jaeger zamknij ryj! – krzyknąłem w odpowiedzi. Marco odwrócił się do Erena, w efekcie zrzucając parę puszek ze stołu.
- Pomyślałem tylko, że dam mu koleżeńskie ostrzeżenie – odkrzyknął Eren. Wydawał się rozdrażniony. – Ty całujesz, gdy jesteś pijany i wiesz o tym. A co ważniejsze, Mikasa o tym wie!
- Powiedziałem stul pysk! – podniosłem się z krzesła, ignorując huk drewna uderzającego o linoleum, gdy upadło. –  Mieliśmy piętnaście lat, do jasnej cholery! – parłem dalej, próbując ocalić dumę. Powinienem był przestać, moja duma była spierdolona od początku. - I jeśli dobrze pamiętam, to w tym samym czasie ty byłeś przywiązany do masztu i zbierałeś baty…
- To nie ma nic do rzeczy! – warknął Eren, ściskając dłonie w pięści. – A będąc w temacie idiotycznych rzeczy, które robiliśmy w liceum, kto podbiegł do Mikasy pierwszego dnia szkoły jak skończony kretyn i powiedział „Śniłaś mi się, pobierzmy się i miejmy gromadkę dzieci”!?
Kurwa, skończ, gdzie jesteś.
- NIGDY TEGO NIE POWIEDZIAŁEM!
- Ale mogłeś! Zawsze woziłeś się z tymi pieprzonymi, głupawymi snami, jakby kogokolwiek to obchodziło! Kto by w ogóle uwierzył w takie gówno-bajki!?
Czułem jak skoczył mi puls, oczy otworzyły szeroko, a panika wezbrała w środku. Dlaczego ten zjeb się nie zamknie, po prostu przestań, nie chcę o tym gadać, zostaw mnie w spokoju!
- To żadne gówno-bajki, Jaeger, stul pysk! Zamknij się i przestań mówić!
Jakiś mięsień zapulsował nad okiem Erena.
- Bo co? Bo będziesz miał kolejny koszmar o mnie i przybiegniesz z płaczem jak to było ostatnim razem!?
Eren. W karku giganta. Nie, Tytan...PRZESTAŃ!!!
- MYŚLELIŚMY, ŻE NIE ŻYJESZ, DUPKU!­ – wydarłem się na niego, Eren cofnął się do ściany, a ja złapałem go za koszulkę, podciągając go na poziom mojego wzroku. Pchnąłem go na ścianę po raz drugi, mój oddech przyspieszył, słyszałem krew pulsującą mi w uszach. Brzdęk puszki upadającej na podłogę rozległ się za moimi plecami, ale miałem to gdzieś. – DLACZEGO JESTEŚ ZAWSZE TAK CHOLERNIE BEZMYŚLNY!?wykrzyczałem mu w twarz wściekły i przerażony.
- O CZYM TY W OGÓLE GADASZ!? – odkrzyknął.
Ledwo zauważyłem nagłe pojawienie się Armina, próbującego przekrzyknąć muzykę:
- Eren!? Jean, co ty wyprawiasz!?
- JEAN! – to był Marco. Poczułem, jak odciąga mnie do tyłu, obejmując mnie pod pachy i za ramiona, ale nie mógł mnie ruszyć, mój uścisk koszulki Erena nie słabł. – JEAN, SPÓJRZ NA MNIE! – usłyszałem jak krzyczy mi do ucha, nigdy wcześniej nie słyszałem, by krzyczał tak głośno i ze złością. Przestałem, luzując uścisk.
- Czy ktoś się bije!? – podekscytowany okrzyk dobiegł z korytarza, przypominając wszystkim o zasadzie sukienek, przez co puściłem Erena. Ciągle jednak mierzyłem go wzrokiem. Moje oczy – szerokie i w amoku… moje serce ciągle biło z zawrotną prędkością, a jego obraz ciągle migotał mi w głowie. Pasy parującego mięsa zwisające mu z twarzy i kończyn i… Boże, przestań już, przestań.
- Zajmij się Erenem, ja… zabiorę Jeana na zewnątrz… ok? – słyszałem Marco i obróciłem się, by na niego spojrzeć, odrywając wzrok od Erena w nadziei, że to pomoże mi zapomnieć. Nagle dłoń Marco znalazła się na mojej ręce, ciągnąc mnie przez zapchany korytarz.
- Nie chcę iść na dwór! – protestowałem zdartym od krzyków głosem.
- Podwórko albo sukienka – powiedział. Tłum ludzi zwalił się do przejścia, przepychając się do kuchni.
- Słyszałem ich tam! – powiedział ktoś.
- Ciekawe kto się bije – powiedział ktoś inny.
Marco miał rację, powinniśmy stąd wyjść.
Posłusznie poszedłem za nim, starając się utrzymać na nogach, podczas gdy on wpadał na ściany, meble i ludzi, ale w końcu dotarliśmy na zewnątrz.



Chłodne powietrze nocy wypełniło mi płuca, gdy usiedliśmy, ramię w ramię, na schodach przed gankiem.
Pochyliłem się do przodu, mocno zaciskając oczy i trzymając głowę w rękach. Czułem na sobie wzrok Marco, jednak odmawiałem przyjęcia tego do wiadomości. W cichej ciemności skupiłem się na powolnym oddychaniu, uspokajając serce i nie wiem, ile mi to zajęło, ale udało mi się powrócić do zwyczajnego opanowania. Podniosłem się i rozejrzałem po trawniku.
- W porządku? – zapytał Marco cicho.
Nie potrafiłem się zebrać, by na niego spojrzeć. Wciągnąłem w płuca tyle powietrza ile mogłem i wolno, wolno, tak wolno jak tylko umiałem, wypuszczałem je… wydychając stres, strach i panikę w głębię nocy, patrzyłem jak wzlatuje w górę, w dal, ponad dachy domów, by dołączyć do gwiazd świecących nad nami.
- W porządku – powiedziałem.
- … Chcesz o tym pogadać? – próbował. A ja westchnąłem. Nie, nie chcę o tym rozmawiać, nie chcę nawet o tym myśleć. Proszę, daj spokój. Po prostu pozwól mi koło ciebie posiedzieć. Proszę.
- Jean? O czym mówił Eren? Jakie koszmary? – potrząsnąłem głową zamyślony.  Dokładnie o tym nie chcę rozmawiać, Marco, przestańsię tym przejmować.
- Wróć do mnie, Jaen – załamał mu się głos. Mogłem przysiąc, że coś w mojej klatce piersiowej również się złamało.
- Jestem… jestem tu, stary. Jestem tu – spojrzałem na niego, zmieszany i zmartwiony.
Westchnął.
- Na pewno nie chcesz o tym pogadać? – zapytał.
Zmarszczyłem brwi, pozwalając by grymas wypłynął mi na twarz.
- Wiesz, że nigdy nie miałem tylu przyjaciół? – wymamrotałem.
JEAN CO TY GADASZ. PRZESTAŃ MÓWIĆ TAKIE RZECZY, JESZCZE NA TO O WIELE ZA WCZEŚNIE.
- O-och…?
Zagryzłem dolną wargę, niepewny jak dużo mogę wyjawić.
- No. I… nie wiele osób było blisko mnie.
- …
- Czuję… jakbyś był najbliżej mnie niż ktokolwiek kiedykolwiek był.
Zamknąłem się i czekałem w ciszy aż Marco się odezwie. Nie odezwał się, bałem się.
- P-powiedz coś –  jąknąłem. Zerkając na niego kątem oka zauważyłem, jak unosił brwi.
- Ale co? – zapytał.
- Na przykład jak głupio to brzmiało!
- Ale nie uważam, że to było głupie.
- … Serio?
- Serio – potwierdził.
Siedziałem tak koło niego, ramię przy ramieniu. Zastanawiałem się, czy zdawał sobie sprawę z tego jak blisko mnie był, przybliżając swoją twarz do mojej. Pomyślałem, że być może Marco był po prostu bardzo lepki i otwarty, gdy był pijany. Miałem wtedy rację, bardziej niż myślałem, jednak dowiedziałem się o tym jakiś czas później.
- Więc… jestem twoim najlepszym przyjacielem? – szturchnął mnie, a ja momentalnie poczułem ciepło na twarzy.
- Noo… tak, raczej! Co to za głupie pytanie, oczywiście, że jesteś – spojrzałem na niego, ale szybko odwróciłem wzrok, zawstydzony, a on przybrał najsłodszy uśmiech. Palcami drętwiejącymi od zimna nerwowo skubałem rękaw bluzy. – A czy… ja jestem twoim najlepszym przyjacielem?
Przywarł do mnie bliżej.
 – Tak, jesteś.
Niewyjaśnione szczęście załaskotało mnie w brzuch, wyciągając moje usta w mały uśmiech.
- Gdy jestem z innymi, czuję się samotnie – wypaliłem. SZIT. Byłem tak bezmyślny będąc zmęczonym i pijanym, nie wierzyłem, że mu to mówię. Natychmiast wciągnąłem powietrze, otwierając oczy szerzej w momencie, gdy serce wystartowało do biegu.
- Mów dalej – zachęcał mnie. – Co masz na myśli?
Gapiłem się na niego przez moment.
- Słucham – zapewnił mnie miękkim i uspakajającym głosem, przez co nie mogłem mu nie zaufać.
Przygotowując się, wziąłem głęboki wdech i spojrzałem na moje stopy.
- Gdy jestem z innymi, czuję się samotny – powtórzyłem, tym razem kończąc myśl. – Ale… nie kiedy jestem z tobą.
Potrzebowałem chwili na zebranie myśli zanim kontynuowałem.
- Nie układa mi się z ludźmi, Marco, ja… niewiele ludzi mnie rozumie. I to moja wina za bycie tak trudnym do zrozumienia, ale i tak… - objąłem się za brzuch, pochylając do przodu i próbując zmniejszyć zdenerwowanie. – Czuję, już przez długi czas, że nie istnieję na tej samej częstotliwości co wszyscy inni… przynajmniej emocjonalnie. Nie pasuję do nich i nikt nie może połączyć się ze mną na emocjonalnym poziomie i… i przez to jestem taki samotny.
Mówienie mu tego naprawdę mnie przerażało. Nigdy wcześniej nikomu tego nie wyjawiłem i obawiałem się jego reakcji lub słów. Raczej by mnie nie wyśmiał, jest na to zbyt miły, ale… czy wziął  to na poważnie? Co sobie pomyślał?
- Wszyscy wydają się mieć kogoś, z kim mogą się połączyć, osoby które rozumieją się w każdym aspekcie, a ja zawsze myślałem, że nigdy nikogo takiego nie znajdę…
Nastąpiła chwila ciszy. Wtedy:
- Czy, um… czy myślisz, że ja mogę? No wiesz… być taką osobą? Dla ciebie?
Trzymałem wzrok wpatrzony w schodki pod moimi stopami. Tak, ty i tylko ty.
- Może.
Poruszył się.
- Jean?
- Tak?
Poczułem jego dłoń na ramieniu, jej ciepło i to, jak rozprzestrzeniło się ono po moim ciele.
-Znajdę cię. Na jakiejkolwiek częstotliwości istnienia byś właśnie nie wędrował, będę cię szukał i znajdę cię.
Marco nie zdawał sobie sprawy z wagi tego, co właśnie powiedział. To było wszystko, co chciałem usłyszeć. To było wszystko, czego od niego potrzebowałem, a on zapewnił mnie, że tak się stanie. Nie ma słów, którymi mógłbym mu wystarczająco podziękować.
- … Dzięki, Marco – tylko to zdołałem wyszeptać.
Siedzieliśmy tak jeszcze przez moment, napawając się swoją wzajemną obecnością, owinięci w bluzy, a zimne powietrze szczypało mnie w palce i nos. Chciałem zostać tam z nim na zawsze.
Uśmiechnąłem się. Na zawsze z Marco?
Nagle Marco zabrał rękę z mojego ramienia i wychylił się poza schodki.
- Marco!?
Obserwowałem jak jego plecy spinają się i trzęsą, usłyszałem jak coś rozchlapuje się o chodnik, a zapach wymiocin złączył się z zimnym powietrzem wokół. Sięgnąłem i poklepałem go po plecach.
- Oto jak zrujnować nastrój, ziom.
Wymiotował dopóki nie miał czym, ja w zamiarze zapewnienia mu wsparcia gładziłem go po plecach, robiąc dłonią okrężne ruchy.
- Oddychaj głęboko – szepnąłem. – Bierz wolne, głębokie wdechy.
Westchnąłem.
Wieczność z Marco nie brzmiała wcale tak źle.