Witam wszystkich! Sporo mnie tu nie było, aż się kurz nazbierał uh. Nie ma co się wykręcać egzaminami, chociaż one też były poniekąd powodem, po prostu zaniedbałam bloga i hańba mi za to. Po tych kilku miesiącach wreszcie udało mi się dopisać ten rozdział do końca. Co w nim wyjątkowego? Ano to że jest to (niestety) ostatni rozdział tego opowiadania. Nawet nie wiecie jak mi smutno, że rozstaję się z tą historią, ponieważ ją bardzo kocham. Naprawdę, gdy zaczynałam to pisać (1 rozdział miał premierę w lutym 2013 omg kto jest ze mną od początku? xD) nie sądziłam że historia zdobędzie tylu fanów. Bardzo wam wszystkim dziękuję, cała moja praca jest dla was, jesteście wspaniali! Nie sądziłam też że tak się zakręcę w tą schizofrenię i tyle dowiem! Rany, ta choroba to przekleństwo, naprawdę nikomu tego nie życzę. Pamiętam, że pisząc "Słuchaj" chciałam wprowadzić coś nowego. Chciałam udowodnić, że ff z Shizayi mogą być porządne i mieć w sobie głęboką historię, a nie tylko pieprzenie się po kątach (bo tak wygląda połowa ff, sorry :// ). Inspiracją do napisania tego był ff Love Blind Eyes, który zawsze będzie miał specjalne miejsce w moim serduszku ♥ Dziękuję wszystkim którzy mnie wspierali, też was kocham! To opowiadanie to część mojego życia, której absolutnie nie żałuję. Kończę opowiadanie, kończę gimnazjum. Czaicie, że zaczęłam w 1 klasie? Czas leci tak szybko ;_; ale za to jak mój styl się rozwinął. Lata świetlne! Blog oczywiście będzie nadal działał, zwłaszcza że idą wakacje, więc na pewno coś napiszę. Mam już nawet kilka pomysłów i dla odmiany będzie to lekka komedyjka ^^ miejmy nadzieję że taka wyjdzie xD Okej, kończę mój wylewny wstęp, zapraszam do komentowania, zwłaszcza że to ostatni rozdział, więc liczę na komentarze tych, co wcześniej milczeli lub niedawno mnie znaleźli xD Miłej lektury życzę, śmiejcie się, płaczcie i komentujcie! Do zobaczenia wkrótce!~~ ♥
Mogło być tak łatwo. Od początku miałem możliwość
zakończenia tego wszystkiego jednym krokiem w dół. Zapewne wtedy nikt by się
nie przyjął. To wielkie, bezsenne miasto, które teraz widzę z dachu mojego
bloku nawet by nie zauważyło, nie usłyszało, że ktoś uderzył o chodnik. Ale nie
zrobiłem tego. Zabrakło mi odwagi? Nie. Ja tylko wiedziałem, że stać mnie na
więcej. Wiedziałem, że nic nie jest w stanie mnie pokonać. Nie mnie, nie władcę
tego bezsennego miasta. Ale jak bardzo się pomyliłem. Ciężko przyznać to nawet
przed samym sobą, jakbym się bał, że ktoś te myśli usłyszy. Po raz pierwszy w
życiu przekonałem się, że nie jestem w stanie wygrać ze wszystkim. Mogłem
rozbijać gangi, wszczynać wojny i je kończyć, mogłem szmuglować co chcę, gdzie
chcę i kiedy chcę. Ale nie mogłem wygrać jednej walki. Walki z samym sobą.
Czego bym nie zrobił, czego bym nie powiedział, byłem bezsilny. To wyniszczało
mnie od środka, zagnieździło się w moim umyśle, kierowało moim życiem wberw
mojej woli. Tylko że w pewnym momencie nie wiedziałem już co było moją wolą.
Zatraciłem siebie, oszalałem, przestałem odróżniać rzeczywistość od moich
chorych wyobrażeń. Musiałem stanąć twarzą w twarz odbiciami mojej osobowości. W
niekończącej się drodze przez walący się świat wspomnień i wyobrażeń byłem
całkiem sam, choć za wszelką cenę wypierałem tę myśl w najdalsze zakątki mojego
chaotycznego umysłu. Zacząłem dostrzegać rzeczy, których wcześniej nie
widziałem; doświadczać rzeczy, o których nigdy nawet nie śniłem. Zacząłem czuć.
I wtedy ktoś wyciągnął do mnie dłoń i pomógł się podnieść. Byłem oporny i
patrząc na to dzisiaj żałuję, że zachowywałem się tak głupio. Na co była mi ta
duma, kiedy mogłem dźgnąć się w brzuch i nawet nie mieć o tym pojęcia? Na co
była mi ta upartość, gdy byłem na skraju załamania psychicznego? Ile cierpienia
mogłem ominąć, gdybym tylko szybciej chwycił się tej ręki? Ale jak widać nawet
choroba nie mogła mnie zmienić do tego stopnia, bym zapomniał o swoich własnych
zasadach. Trzymać się ich mimo tego, że strach zapędzał mnie w kąt, że byłem
prowadzony na granice szaleństwa - czy
to wierność, czy głupota? Gdyby czas się cofnął i wszystko miałbym przeżyć od
nowa, pewnie i tak postąpiłbym tak samo. Żaden ja nie przyjąłby tak łatwo
pomocy od własnego wroga. Zaśmiałem się.
-Izaya – usłyszałem za swoimi plecami. Odwróciłem się i
zobaczyłem Shizuo, stojącego w wejściu na dach. – Nie gadasz do siebie, prawda?
Pokręciłem głową z politowaniem, zeskoczyłem z murka i
powolnym krokiem zbliżyłem się do blondyna.
- Przecież już to przerabialiśmy – jestem z-d-r-o-w-y –
przeliterowałem mu kluczowe słowo. – Nie masz się o co martwić, przecież
samotne rozmyślanie to nie oznaka szaleństwa.
-Teoretycznie- szepnął pod nosem, pewnie w przekonaniu, że
tego nie usłyszę. – W każdym razie goście przyszli, więc może zejdziesz do
nich. W końcu to z twojego powodu się tu fatygowali – poinformował mnie.
- Ach, już są?? Myślałem, że będą później.- westchnąłem
zawiedziony. – Czas leci jak się tak na chwilę wyłączysz. Chociaż, nie sądzisz
że lepiej sprawdzisz się jako gosposia? Wiesz, ten fartuszek ci w sumie pasuje-
zachichotałem.
-Uhh, zamknij się. Nie chciałem poplamić koszuli podczas
gotowania – zacisnął zęby i uciekł spojrzeniem w bok. Cały on.
- No widzisz, nawet gotujesz – nabijałem się dalej, ale nie
chcąc przeginać, posłusznie skierowałem się do drzwi.
- Izaya – powiedział za mną. Zmienił ton, a mnie przeszedł
dreszcz. Nie przepadam za tym tonem. Gdy tak mówi, z takim spokojem, gdy jego
słowa powodują, że nie mam najmniejszej odwagi mu odpyskować, gdy trafiają do
moich uszu i zostają tam na chwilę. Nie lubię tego, bo to znaczy, że się
martwi.- Na pewno wszystko w porządku?
Przełknąłem ślinę, by przypadkiem nie powiedzieć mu prawdy,
o tym że nigdy nie będzie w porządku i starając się, żeby mój głos brzmiał
możliwie naturalnie, odpowiedziałem:
-W porządku.
I zszedłem na dół, na klatkę schodową. Słyszałem za sobą
kroki Shizuo, wszedłem do mieszkania, a on za mną. Jestem niemal pewien, że nie
przepuści mi dzisiaj rozmowy.
- Zdrowie!! – krzyknął Shinra wznosząc toast puszką piwa i w
sekundę potem pochłonął pół. W zasadzie nie mam pojęcia, dlaczego oni tu
przyszli. Pretekstem było moje wyjście ze szpitala, ale przecież koniec hospitalizacji
nie oznacza, że stałem się bardziej towarzyski czy coś. W dalszym ciągu uważam,
że takie rzeczy to strata czasu i siły. Nie mam nic przeciwko zjedzeniu
kolacji, ale teraz będę musiał tu z nimi
siedzieć aż się uchleją i w najgorszym wypadku doprowadzić do najbliższej
stacji. Shinra po półgodzinie ledwo stał na nogach, Dotachin trzymał się bardzo
dobrze, w ogóle zdziwiła mnie jego obecność tutaj, bo nie wydaje mi się, aby brał
udział w ostatnich wydarzeniach. Celty nie piła z oczywistych powodów, ja nie
piłem, bo nie miałem ochoty, Saruhiko nie przyszedł (i dobrze) bo nie może się
tak spoufalać z pacjentami, a Shizuo trzymał się… w miarę. Gdy już zjedliśmy, a
atmosfera rozluźniła, Shinra zaczął wypytywać o medyczne aspekty mojej
najbliższej przyszłości i takie tam inne brednie, które mógł pominąć, bo ten
temat nie był zbyt przyjemny. O dziwo mimo tego, że był najbardziej zalany z
nas wszystkich ciągle kontaktowo rozmawiał medycznych bzdetach. Jednak po
pewnym czasie Celty nie mogła pozwolić, żeby jego stan się pogorszył i z pomocą
Shizuo wsadziła go na motor. Zostaliśmy w trójkę z Dotachinem i nagle zrobiło
się dosyć cicho. Bez radosnego świergotania doktora w pomieszczeniu zapanował
spokój.
-Czyli wychodzisz na prostą? – zagadał Kadota, gdy zaczęło
się robić niezręcznie.
- Dotachin, wyszedłem z psychiatryka, nie z więzienia - przypomniałem
mu, chociaż te miejsca chyba niewiele się od siebie różniły.
- No wiesz co miałem na myśli – burknął, jakbym nie
zrozumiał żartu.
- Nie mam zamiaru tam wracać. Mam nadzieję, że mi nie odbije
i tyle. A tak w ogóle to skąd ty wiesz, że byłem w szpitalu?
-Myślisz, że Shinra potrafi dochować jakiejkolwiek
tajemnicy?
- Też racja.
Dotachin nie wypytywał o wiele. On taki był, że jak go coś
nie dotyczyło to się nie wychylał. Ewentualnie był zmęczony. Opowiadał mi, że
podczas mojej nieobecności Zieloni ze Srebrnymi ostro się napieprzali i
skończyło się na tym, że cały spór został zawieszony i od tamtej pory cisza.
Tak to już jest w tym środowisku, że rozpoczynają wielką aferę, a nie kończy
się ona na niczym konkretnym. Zaczynam dochodzić do wniosku, że im chodzi tylko
o to, żeby się pobić z byle powodu. Taki sport ekstremalny. Kadota wyszedł
niedługo po Shinrze, właściwie był dzisiaj bardzo małomówny. Zamknąłem za nim
drzwi i wróciłem, żeby posprzątać pozostałe szklanki ze stołu. Shizuo, który
ciągle jeszcze nie wyszedł, opadł na kanapę i rozpiął górne guziki koszuli. Nie
wyglądał na kogoś, kto zamierzał zbierać się do domu.
- A ty Shizu-chan? – zagadnąłem go.
- A ja co? – odparł, przecierając dłońmi zmęczoną twarz.
- Nie zamierzasz się zbierać? Jestem zmęczony i chętnie
poszedłbym spać. Impreza skończona – poinformowałem go.
- Możesz iść, przecież ci nie bronię – drażnił się. – Poza
tym nie wracam do domu, zostanę tu przez najbliższy tydzień.
Chwilkę zajęło mi przetworzenie w głowie tego, co właśnie do
mnie powiedział.
- Ale jak to zostajesz? Jakim prawem wpraszasz się tak o, po
prostu. Nie można było mnie uprzedzić? – oburzyłem się. Przecież okres „ochrony
chorobowej” minął, nie musi już tu ze mną mieszkać.
- Nie zgodziłbyś się, a tak to nie masz wyjścia – powiedział
i wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów.- Kasuka przyjechał do miasta i
stwierdził, że nie będzie mieszkał w hotelu, tylko u mnie. Chciał, jak to
pięknie ujął, „zbliżyć się do brata”. Więc zostanę tutaj, dopóki nie wyjedzie.
- Czy sednem całego planu nie było właśnie to, żeby mieszkał
z tobą? – zapytałem, kładąc nacisk na ostatnie słowo. – Wiesz, skoro przyjechał do ciebie, to nie
powinieneś się do mnie wyprowadzać. To nie ma sensu. I tak macie napięte relacje,
więc…
- Chyba jesteś ostatnią osobą, od której chciałbym słyszeć
porady na temat zbliżania się do rodziny – podsumował, a z jego ust wydobył się
papierosowy dym.
- W każdym razie już się u mnie namieszkałeś, jak długo
chcesz okupować mieszkanie swojego wro… - ugryzłem się w język, gdy w ostatniej
chwili przypomniałem sobie przedwczorajszą rozmowę na moście. Chyba trzeba
będzie wymyślić nowe słowo, by opisać relację jaka nas łączy.
- Co?
- Możesz zająć kanapę. Wiesz, gdzie jest koc. Myję się
pierwszy – rozporządziłem i unikając dalszej rozmowy, wbiegłem na schody i
zamknąłem się w łazience. Gdy skończyłem się kąpać, coś tchnęło mnie być zejść
jeszcze na dół. Przy nikłym świetle lampki nocnej zauważyłem, że Shizuo zasnął
w takiej samej pozycji, jak go zostawiłem. Przyniosłem koc i go okryłem. Taka
dobroć serca czy coś. Chyba mu się należy po tym wszystkim, co dla mnie zrobił.
Usiadłem na ziemi, opierając się plecami o sofę. Jakby tak na to wszystko
spojrzeć z innej perspektywy, to Shizuo naprawdę wiele dla mnie zrobił. Chyba
powinienem być mu wdzięczny, tak przynajmniej wypada w szeroko pojętej kulturze
osobistej. Ale czy to nie będzie dziwne, gdy nagle tak się w stosunku do niego
zmienię? Chociaż moje życie jest już napakowane zmianami, to czy ta jedna jest
na pewno potrzebna? Bo my nie jesteśmy już wrogami. Czasy, gdy rzucał we mnie
automatami, stają się powoli tylko mglistym wspomnieniem. Kim my zostaliśmy?
Pozostaliście tymi
samymi ludźmi, którymi byliście.
Usłyszałem. Koło mnie siedział mój klon. Znowu. Rany, ileż
można! Przecież miało się już skończyć. Psyche z Hibiyą i tak nie żyją, czemu
ten trzeci ciągle się wokół mnie kręci?
- Czego znów chcesz?
Nic. Mógłbym
powiedzieć, że chcę się pożegnać, ale musiałbym cię okłamać.
Powiedział, obracając coś w palcach.
Tak naprawdę się nie
zmieniliście. Zmienił się tylko wasz punkt widzenia. Sam powiedziałeś, że nie
jesteście już wrogami. Będą was definiować wasze czyny. Mnie na przykład
definiuje to.
To mówiąc, podwinął rękaw, a na jego nadgarstku ujrzałem
szramy i blizny po cięciu.
Ja się poddałem i to
będzie mi o tym zawsze przypominać. Jakim jestem beznadziejnym człowiekiem,
który niszczy sam siebie. To moja definicja. To co pozostawisz, będzie cię
definiować.
Zanim zniknął, widziałem, jak żyletką sprawiał sobie nową
„definicję”.
-I po co ty mi to mówisz? – zapytałem, choć nie liczyłem na
odpowiedź.
-Mówię co? – odezwał się Shizuo śpiącym głosem.
-Ale kto co mówi?
-No ty mówisz, że ktoś mówi.
-Ja nic nie mówię.
- Izayaaa!
Zaśmiałem się i wstałem. Chciałem odejść, ale Shizuo
zatrzymał mnie, chwytając za rękę. Obróciłem głowę przez ramię z pytającym
spojrzeniem.
- Czegoś mi nie mówisz – powiedział poważnym tonem.
- Po co mam ci coś mówić?
- Bo miałem ci pomagać, nie pamiętasz?
- Już nie musisz, przecież jest dobrze.
- Na dachu nie byłeś tego taki pewny – więc jednak to
wyczuł.
-Puść mnie – powiedziałem , ciągnąc rękę w swoją stronę.
-Najpierw powiedz, o co chodzi.
- Puszczaj – zaczynałem się irytować. Szarpnąłem się, ale
jego chwyt był silniejszy. Podniósł się z kanapy, a ja cofnąłem się o krok i
zahaczyłem nogą o stolik. Straciłem równowagę i sprowadziłem nas obu na ziemię.
Gdy się podniosłem, Shizuo siedział naprzeciwko.
- Nigdy nie będzie w porządku – wypaliłem nagle. – Wszyscy
to wiedzą. Ja to wiem, ty wiesz, Shinra wie… Po co udawać, że jestem zdrowy.
Nie wrócę już do poprzedniego stanu. Gdy nie miałem zwidów, gdy nie brałem
leków, gdy nie musiałeś mi pomagać i wkurzałeś się za każdym razem, jak mnie
widziałeś. To już nie wróci. Wrócą co
najwyżej napady lękowe, halucynacje i ciemne ściany izola…
Shizuo chwycił mnie mocno za ramiona i potrząsnął mną, po
czym spojrzał prosto w oczy. Urwałem w pół słowa. Siedziałem zszokowany,
kompletnie się tego nie spodziewałem. Jego mina wyrażała tylko jedno- irytację.
- Skończ. – powiedział chłodno. – Właśnie tego chciałem
uniknąć. Gdybyś od razu mi powiedział, nie musiałbym tego zrobić. A tak to znów
zaczynasz gadać głupoty. Wiem, że to wróci, zdaję sobie sprawę z tego, że
dzisiaj jesteś normalny, a za tydzień zaczniesz gadać do ścian. Dlatego właśnie
pytam: Czy jest okej? Mów do mnie, to
naprawdę cię wiele nie kosztuje – jego ton złagodniał, a ja czułem, jakbym miał
się rozpłakać. Musiałem się bardzo postarać, żeby tego nie zrobić. Co ze mnie
zostanie, jeżeli za każdym razem będę mu pokazywać wszystkie swoje słabości.
Spuściłem głowę.
-Nie chcę, żeby to wróciło – powiedziałem dziwnie cichym
tonem. – Nie chcę znów widzieć tego
wszystkiego, słyszeć, czuć się tak niepewnie.
Shizuo milczał chwilę, po czym niespodziewanie przytulił.
Słyszałem bicie jego serca. Było takie rytmiczne, spokojne.
-Wszystkiemu możemy zaradzić. Tylko przestań myśleć, że
poradzisz sobie sam. Są ludzie, którzy, o dziwo, chcą ci jeszcze pomóc. Nie
skreślaj nas. Nie skreślaj mnie.
Będziemy walczyć razem, bo przecież nie jesteś już sam.
- Przyszliśmy zapłacić. Nic więcej. Serio. – poinformował
mnie dosyć napakowany gość, który teraz kulił się jak skopany pies. Ręka w
gipsie, oko podbite, rozcięcie na czole. Jego kolega nie wyglądał lepiej.
Potargane, zielone chusty zwisały im z kieszeni spodni.
- Jasne, proszę, oto rachunek. Nie spieszyło wam się z tym,
chłopaki – ośmielony widokiem poturbowanych dresów nie starałem się uważać na
słowa. – Rozumiem, że wojna skończona?
Mężczyzna fuknął z pogardą i rzucił pieniądze na biurko. –
Im się może wydawać, że skończona, ale my wrócimy ze zdwojoną siłą – powiedział
dumnie i, kulejąc, ruszył w kierunku drzwi.
- Byłbym zawiedziony, gdybyście tak szybko się poddali – westchnąłem,
gdy drzwi trzasnęły. Spojrzałem z okna na miasto. Było tak samo ruchliwe jak
zawsze, ludzie w pośpiechu przenikali przez zatłoczone ulice. Tokio żyło, tak
jak i ja powoli zaczynałem. Właśnie. Ja – Izaya Orihara, wróciłem. Od kilku dni powoli wkraczałem na ulice
miasta. Najpierw ograniczałem się do Shinjuku, później Ikebukuro, a na koniec
stopniowo dalsze dzielnice. Odwiedzałem starych „znajomych”, starając się
jednak nie na robić sobie kłopotów na samym początku. Dawałem tylko znać tym,
którzy być może zdążyli się już rozpanoszyć na moim terytorium, że stary król
wrócił, a oni mogą co najwyżej rozkładać pod moimi stopami czerwone dywany.
Znów zlecałem Celty jakieś dostawy, znów w możliwie wiarygodny sposób
odmawiałem Shikiemu spotkań, znów odwiedzałem czat Dollarów, znów jadałem w
Rosyjskim Sushi. Mogłoby się wydawać, że
jestem taki sam, lecz w głębi duszy wiedziałem, że się zmieniłem. Miałem
nieodparte wrażenie, że po prostu zmiękłem. Wydarzenia ostatnich miesięcy niemal
wykończyły mnie psychicznie, ale mimo tego udało mi się stanąć na nogi.
Paradoksalnie jednak zyskałem pewną siłę. Kontrolę nad sobą. Tak, właśnie.
Zapanowałem nad swoimi myślami, co w moim wypadku było bardzo pomocne.
Schizofrenia to nie jest grypa. Nie pozbywasz się jej po kilku antybiotykach i
wygrzaniu w łóżku. To jest jak blizna, będzie towarzyszyć ci do końca życia,
choćbyś nie wiem jak dobrze chciał ją zatuszować. Będzie wracać w nieoczekiwanych
momentach, będzie chodzić za tobą jak cień. I właśnie nad tym udało mi się
zapanować. Zrozumiałem, że nigdy nie wrócę do życia, jeżeli będę podążać
ścieżką na granicy fikcji i rzeczywistości. Szedłem nią dość długi czas,
pokonując kolejne kilometry, a moimi jedynymi towarzyszami byli obłęd, strach i
samotność. Byłem bliski rzuceniu się w przepaść, przy której biegła ścieżka. I
wtedy usłyszałem za sobą głuchy tupot stóp. Zatrzymałem się, choć moi
towarzysze ciągnęli mnie dalej ze wszystkich sił. Ociągałem się, cięgle z
ciekawością zerkając w tył. Z dnia na dzień odgłosy stawały się coraz
głośniejsze. Z każdym kolejnym odbiciem pękała droga pod moimi stopami. Moi
towarzysze zaczęli panikować, ciągnęli mnie do przodu coraz mocniej, coraz
szybciej. Przywoływali nowych pomocników. Moje klony, Pan Przeznaczenia.
Wszyscy odwrócili moją uwagę od tego, kto w pełnej determinacji podążał moimi
śladami, a gdy tak jak Psyche i Hibiya próbowali się sprzeciwić, zostawali
zamordowani z zimną krwią. Ale i to mnie nie powstrzymało. Odwróciłem głowę,
odtrącając moich towarzyszy. W oddali w ciemności zamigotała złota czupryna. Mógłbym wymyślić
tysiąc kłamstw, setki innych wersji wydarzeń, dziesiątki wymówek, ale pewnie i
tak nie byłbym w stanie zaprzeczyć temu, że to Shizuo wyciągnął mnie z tego
bagna. To on skruszył tą ciemną ścieżkę,
którą ślepo podążałem. Dzięki mojemu największemu wrogowi byłem w stanie
zapanować nad swoim szalejącym umysłem. Dlatego dziś mogę stanąć na środku
ulicy i krzyczeć z całych sił, że niczego się nie boję. Bo jeżeli panujesz nad
sobą, możesz panować nad światem.
Shizuo wpada do mnie wieczorami po pracy. Często przynosi ze
sobą jakieś jedzenie i siedzi do nocy albo to ja robię zakupy, co nie zmienia
faktu że i tak siedzi tu dopóki nie karzę mu się wynosić. Zapewne zamieszkałby
tu, gdybym tylko mu na to pozwolił. Do wspólnego mieszkania ciągle nam daleko,
bo pomimo tego, że Shizuo to naprawdę fajny gość, to nie sądzę żebym wytrzymał
z nim 24/7. Nauczyłem się ignorować moje zwidy. Jest to jak na razie najlepszy
sposób walki z chorobą. Jedno, co ciągle przychodzi z zaskoczenia są napady
lękowe. Wtedy nie ma rady i zawożą mnie do szpitala. Pół biedy jeżeli zdarzy
się to w domu z Shizuo czy gdzieś przy innych znajomych, ale raz jak mnie dopadła
taka zapaść wieczorem, na ulicy to tydzień nie mogłem dojść do siebie. A
zazwyczaj szybko stawałem na nogi. Takie zdarzenia nie przynoszą korzyści i
zostawiają na mnie kolejne blizny. Ale nie martwię się tym już. Wiem, że mam
się wtedy do kogo zwrócić.
- Ty… Tu jesteś. Boże, przeszukałem pół miasta… – sapał
Shizuo, który wyglądał jakby przebiegł maraton.
-Hej, Shizu-chan – przywitałem go uśmiechem.
- Żadne hej, wystraszyłeś mnie! Znowu! Jak tak dalej pójdzie
to skończę z zawałem – wydusił i usiadł na ławkę, żeby nabrać oddechu. – Miałeś
mi meldować, gdzie wychodzisz. Zwłaszcza w wieczornych godzinach.
- Napisałem ci, że mam spotkanie z dostawcą – odburknąłem,
zupełnie nie czując się w jakikolwiek sposób winny. Shizuo rozejrzał się wokół.
Był to jakiś balkonik widokowy, skraj parku. Było stąd widać całe miasto.
Wszystkie lampy i neony wyglądały naprawdę niesamowicie.
- Też żeście sobie bardzo romantyczne miejsce wybrali –
skwitował Shizuo.
- Zazdrosny?
- W twoich snach.
Zaśmiałem się i przysiadłem obok niego na ławkę. Shizuo
palił papierosa. W ciszy podziwialiśmy panoramę naszego miasta. W pewnym
momencie położyłem głowę na jego ramieniu. Nie odepchnął mnie. To był długi
dzień. Shizuo rzucił niedopałek na ziemię i dogasił go butem.
- Nie strasz mnie więcej. Nie jestem w stanie przewidzieć,
czy wrócisz.
- Trochę więcej zaufania, Shizu-chan.
- Czy ja wiem, czy tu chodzi o zaufanie? Po tym jak cię
dopadł przed supermarketem zrobiłem się przewrażliwiony. To aż niewiarygodne,
żebym to o ciebie tak się martwił – westchnął, przeczesując sobie dłonią włosy.
Nie odpowiedziałem na to, tylko uśmiechnąłem się i bardziej wtuliłem w jego
ramię.
- To co, wracamy? – zapytał po chwili.
- Mhm. Wracamy do domu – odpowiedziałem i wstaliśmy z ławki.
Wieczór był ciepły, a w parku niewielu ludzi. Co się z resztą dziwić, było
dosyć późno. Cieszę się, że dotrwałem do tego momentu. Bo nawet dla kogoś
takiego jak ja, takie chwile były po prostu piękne.
W moim życiu pojawiły się rzeczy, które po prostu musiałem
zaakceptować. Myślę, że każdemu kiedyś przytrafi się coś, przed czym po prostu
nie będzie sensu uciekać. Akceptacja i życie z tym. Aktualnie nie przeszkadza
mi to, że mam schizofrenię. Nauczyłem się kontrolować. I myślę, że będzie
dobrze tak długo, jak długo będę mógł trzymać
za rękę tego, który właśnie idzie obok mnie.
Koniec