sobota, 8 lutego 2014

Słuchaj tylko mnie [Shizaya]- chapter 11

Tak, dobrze widzicie. To zmieniony wygląd. Śliczny, nie? :3 Naprawdę, jak mnie złapie zastój weny to nie ma bata żebym coś napisała ;_; Ale dziś się udało, o tak nareszcie. To już 11 i myślę że chyba więcej niż 1 czy 2 jeszcze i zakończę tą historię. Ona jest ze mną prawie rok. wy jesteście ze mną i z tym opowiadaniem już ponad rok! To niesamowite ile ludzi to czyta, dziękuję! A ja wam każę tyle czekać ;-; Oglądałam sobie dzisiaj obrazki na kompie i tak patrzę: O! ten był pierwszym tłem, a ten potem, o a ten chciałam kiedyś dać. Aż mi się smutno zrobiło q.q Jedziecie gdzieś na ferie? A może już mieliście? Ja za tydzień jadę na Słowację na obóz narciarski :3 Ok, już nie zanudzam, bo wiem że nie przyszliście tu czytać o moim życiu xDD A i taka notka: NIE GRAM W LIBSTER AWARDS więc jeżeli ktoś chce mnie do tego nominować to niech już lepiej napisze komentarz, bo serio zaczyna wkurzać mnie ten łańcuszek =.=' Zapraszam do czytania i komentowania C:







W momencie, gdy postanowiłem wybiec z pokoju, mój telefon zabrzęczał. Nie odebrałem, zostawiłem go na łóżku. Leżał i dzwonił, a wyświetlacz rozjaśniał ogarnięty ciemnością pokój.

Nie wiedziałem, dlaczego to robię.

 Przebiegłem korytarzem, potrącając kogoś. W koło wszyscy krzyczeli, biegali. Stanąłem przed schodami. Znosili kogoś na noszach. Wiedziałem, kto to był. Jego ręka bezwładne zwisała, a krew płynąca z ran na nadgarstkach zostawiała szkarłatne plamy na białej podłodze.

 

Obraz się pokrywał. Był kompletny.

Moja historia zataczała wielkie koło.

Wtedy też go zabrali. Bez pytań, bez pozwolenia. A ja mogłem tylko tam stać i patrzeć. Tak, jak  robię to dzisiaj. Chłód kafelkowej podłogi pod stopami zaczyna być nie do zniesienia. Parzy, kłuje, paraliżuje. Jednak stoję dalej, mimo, że lekarze zniknęli za zakrętem chwilę temu.
Od tego momentu tracę kontrolę. Nie panuję nad sobą, nie myślę, nie czuję. Rejestruję tylko niektóre rzeczy, które jak migawki przelatują mi przed oczami. Światła. Drzwi. Brzdęk sztućców. Krzyki. Ręce. Ciemność. Mokra trawa. Reflektor. Ludzie.

ODEJDŹCIE!

Nic ci nie zrobimy, spokojnie.

ZOSTAWCE MNIE. NIE DOTYKAJCIE!

Nie rób sobie krzywdy! Wszystko jest w porządku.

NIC NIE JEST W PORZĄDKU .

NIE. NIE. NIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE!!!

Dyszę ciężko, leżąc na mokrej ziemi. Jakiś ciężar mnie przygniata, ktoś coś do mnie mówi, ale go nie rozumiem. Dźwięk jest przygłuszony, jakbym był pod wodą. Nie mam pojęcia co się dzieje. W oddali dostrzegam błyszczące ostrze noża kuchennego.
-Chyba już się uspokoił. Puść go- nakazał ktoś. Wydawało mi się, że skądś znam ten głos. Przede mną przykucnął mężczyzna w białym kitlu i prostokątnych okularach. Wyglądał tak znajomo.
-Izaya, czy już wszystko w porządku?- zapytał. Nie wyczułem w jego tonie troski ani niczego w tym guście. Być może to przez mój stan. Właściwie wtedy nic nie czułem. Nie odpowiedziałem.
-Zabierzecie go do środka, umyjcie i zaprowadźcie od izolatki. Rano zobaczymy, czy mu się polepszy. - polecił pielęgniarzom, którzy wcześniej powalili mnie na ziemię.- Powiecie ludziom z C, że Orihara będzie tam ze skierowania Saruhiko Yamato. Rano będzie go nadzorować Akari.
Zrobili tak, jak lekarz powiedział. Zabrali mnie z powrotem do budynku, do łazienki. Tam jeden z pielęgniarzy opłukał mnie z krwi i błota, dał piżamę i zaprowadził do budynku C. Nie przypuszczałem, że będzie mi dane tu przebywać. Pokój był ciemny i obity materacami.
-Dostał pan leki uspokajające, więc powinien pan dospać spokojnie do rana. W tym pokoju będzie pan bezpieczniejszy, rano przyjdę na kontrolę- poinformowała mnie pielęgniarka, zanim zamknęła drzwi. Jej głos był zupełnie inny niż Saruhiko. Ona brzmiała tak, jakby z wielkim trudem mnie tu zostawiała. Zamek szczęknął, a ja zostałem sam w pokoju bez klamek.


Jestem, a nic nie czuję.
Patrzę, a nie widzę.
Słucham, a nie słyszę.
Mówię, a nie wydaję dźwięku.
Unoszę rękę, a ona dalej leży na materacu.
Próbuję wstać, a moje ciało mnie nie słucha.
Myślę, ale żadna z myśli nie ma sensu.

Shizu-chan… Po co tu przyszedłeś? Chciałbym cię słyszeć, chciałbym cię dotknąć. Chciałbym odpowiedzieć. Widzę cię. Leżysz obok, mówisz. Ja też mam ci tle do powiedzenia. Zaczynam słyszeć, próbuję rozumieć. Zaczynam dostrzegać jak szklą ci się oczy. Co jest, Shizu-chan? Bestie nie płaczą. Czekaj. Nie odchodź. Nie, zostań! Proszę, zostań jeszcze na chwilę. Chcę wyciągnąć rękę, chcę ruszyć się z ziemi i pobiec za tobą. Poczułem jak drgnęła mi noga. Ale to tylko tyle. Jesteś przerażony, prawda? Dziwi cię, że się tu znalazłem, prawda? Zostawiasz mnie, prawda? Nie winię cię. Po prostu nie wiesz. Nie wiesz, dlaczego tu jestem. Nie wiesz, co myślę. Nie wiesz, co się stało.

Co byś pomyślał, gdybym opowiedział ci całą historię? Uwierzyłbyś?

Czy musiałbyś mówić cokolwiek?

 
-Możesz się ruszyć? Blokujesz kolejkę- ktoś stojący za mną zwrócił mi uwagę.
-Ah…sorry- wydusiłem i ruszyłem się do przodu. Odebrałem swój talerz z jedzeniem i ruszyłem do jakiegoś pustego stolika. Z izolatki wypuścili mnie rano, dzień po wizycie Shizuo. Jestem pewien, że przesiedziałem tam dobre ponad 24 godziny, ale mimo tego nie jestem głodny. Może to przez leki, a może przez stan beznadziejności w jakim się teraz znajduję. Nie wiem co o sobie myśleć, co o nim myśleć, czy w ogóle myśleć. Czy w ogóle istnieć. Nie chcę wpadać w depresję ani w żadne kolejne dziwne psycho-stany, bo chyba się potnę. To wykańczające. Gdy rano przechodziłem obok lustra, miałem ochotę je rozbić. Osoba w nim pozostała cieniem dawnego mnie. Ciągle zastanawiało mnie, co Shizuo mi wtedy powiedział. Niezbyt to pamiętam i nie rozumiem fragmentów, które gdzieś tam utknęły mi w pamięci, ale wychodziło na to, że Shizuo naprawdę się o mnie martwił. Mimo tego, że zapewne dalej mnie nienawidzi. Zaśmiałem się pod nosem. To nie ma sensu, pomyślałem, nabijając kawałek marchewki na widelec.

 Dni wróciły do normy. Nikt już nie wspominał o incydencie sprzed tygodnia, nie wiedziałem nawet, kiedy odbył się pogrzeb Hayato. Uznałem jednak, że nie ma sensu się tym teraz przejmować i skupiłem się na leczeniu. Okres obserwacji minął, jednak ja dalej tu kwitnę. Po moim ataku w noc tamtej tragedii, wystawili mi kwitek i skierowali na leczenie psychiatryczne.  Czy mi się polepsza? W sumie, dobre pytanie. Omamy w znacznym stopniu ustąpiły, ale czuję się dziwnie. Tak bezpłciowo, jakby czegoś mi brakowało. Brakowało mi energii, iskry, która rozpaliłaby od nowa moje życie. Dostałem ją  dziś rano po sesji grupowej.
-Przypominasz mi kogoś, wiesz?- Szalona Alcie przyglądała się w wielkim skupieniu mojej twarzy, jakby próbując odnaleźć w głowie obraz pasujący do tego przed jej oczami. Nie sądziłem, że dojdzie do tej konfrontacji. Wiedziałem, że nie zapomni o Kanrze, ale żeby tak od razu połączyć go ze mną? A najgorsze jest to, że ja zupełnie nie pamiętam, żebym spotykał jakąś Rikę czy też Alice. Trochę mnie to zaniepokoiło, biorąco pod uwagę to, że nie byłem w pełni sił fizycznych i psychicznych, dodatkowo leki mnie otępiały.
-Kogóż to?- zapytałem, udając, że wcale nie rusza mnie jej podejrzliwy wzrok. Na to pytanie oczy jej zabłysły, zupełnie jak Shizusiowi, gdy się na mnie wkurzał. Chwyciła mnie za bluzkę i szarpiąc, krzyczała:
-Kogo? Już ja ci powiem kogo! Przebrzydłego Kanrę!! Myśli, że jest taki sprytny, że go zapomniałam!!- znów wpadła w szał. Chciałem się wycofać, ale naparła na mnie, potknąłem się o własne nogi i upadłem, przywalając głową o posadzkę. Bolało jak cholera, ale dziewczyna zdawała się nie zwracać uwagi na ekspresję bólu, która wyrażała moja wykrzywiona twarz. Dalej szarpała za moją koszulkę.
-Ale niech wie, że ja pamiętam! Że co dzień obmyślam plan jego śmierci, że próbuję uciec i go dorwać!- krzycząc to patrzyła gdzieś przed siebie, ale teraz jej wzrok przeskoczył na mnie. Jej oczy prezentowały szaleństwo w czystej postaci. Nikt nigdy nie powinien tak skończyć. Wystarczyło jedno jej spojrzenie, a ja poczułem, jakby ktoś wbił mi nóż w brzuch. Kontynuowała tą obsesyjną wypowiedź:- A teraz nagle zjawiasz się ty… tak szalenie do niego podobny, z tą samą fryzurą, z tym samym głosem- była tak blisko, że nasze nosy prawie się dotykały.- Tylko twoje oczy… Nie są takie jak Kanry. Są zupełnie inne. Dlaczego nie możesz być Kanrą. DLACZEGO TO NIE MOŻESZ BYĆ TY!- krzyknęła w rozpaczy.- Zabiłabym cię tu i teraz i wszystko by się skończyło!- powoli zaczynałem bać się tego ataku szaleństwa. Od kolejnych wrzasków, gróźb i tym podobnych uwolnili mnie sanitariusze, którzy podnieśli ze mnie Alice. Długo się jeszcze wyrywała, ale w końcu poddała się  i dała  zaprowadzić do pokoju.  Lekarz pomógł mi wstać i pytał czy nic mi nie jest. Odpowiedziałem, że nic i zawlokłem się do swojego pokoju. Mam już dość, muszę wyjść. Siedząc tu nie myślę o niczym, każdy dzień wygląda tak samo. Nic dziwnego, że moje oczy nie są takie jak dawniej. Potrzebuję  urozmaicenia  w życiu. Coś musi się dziać, potrzebuję akcji. 

Potrzebuję wrócić do życia, żeby moje oczy znów zapłonęły.

-Jutro wypiszemy cię do domu- powiedział Saruhiko po sesji. Zrobiłem wielkie oczy.
-Serio?
-Tak- odparł, składając jakieś papiery.- Wykazujesz sporą poprawę i wygląda na to, że polepszyło ci się. To dobrze, że terapia zadziałała. Rzadko zdarza się trafić z odpowiednią metodą leczenia za pierwszym razem. Przepiszemy ci leki i będziesz mógł wrócić do domu. Chociaż dobrze by było, gdyby ktoś mógł co jakiś czas sprawdzać, czy wszystko z tobą w porządku. Schizofrenia należy do tych chorób, które nie znikają po wzięciu tabletek. Czy masz jeszcze kontakt z Shizuo?- zapytał.
-Niespecjalnie- odparłem. W sumie o nawet nie skłamałem. Nie pojawił się tu od dawna, nie pisał do mnie. Tak, jakby swoim monologiem, którego nie byłem w stanie usłyszeć czy przeanalizować, podsumował wszystko i wypisał się z mojego życia. Może uznał, że nie potrzebuję już jego pomocy, skoro siedzę zamknięty pod fachową opieką. Saruhiko westchnął i zdjął okulary.
-Powiadomię o twoim wyjściu Shinrę, niech chociaż on ma na ciebie oko. Możesz iść do siebie- powiedział. Zgodziłem się i wyszedłem z gabinetu. Jutro zaczynam wszystko od początku.

 
Cholera, nie tak to miało wyglądać. Miałem wyjść spokojnie, iść do metra i wrócić do domu. Moje marzenia przeminęły z wiatrem, pod prąd którego biegłem już od dobrych kilku minut. Było wietrznie, zimno i mgliście. Jesień w tym roku jest naprawdę paskudna. Torba ciążyła mi w ręku, ale nie mogłem jej wyrzucić. Gdzie powinienem pobiec, dokąd uciekać?! Do siebie przecież nie mogę! Ucieczkę ułatwiał mi nieco fakt iż w tych godzinach porannych wielu ludzi udaje się do pracy. Przepychałem się między całym tym tłumem, odbierając  bluzgi na temat mojego wychowania, ale one były niczym w porównaniu z dziewczyną z nożem, nieustannie podążającą za mną. Więc jednak mnie poznała, nie zmyliły jej moje oczy. Obsesja wzięła nad nią górę. Zacząłem powoli zwalniać. Moja kondycja strasznie spadła, ledwo łapałem oddech. Wbiegłem na jakieś osiedle i oparłem się o mur. Pot lał się ze mnie jak woda z wiadra, oddychałem szybko, kręciło mi się w głowie i nogi odmawiały powoli posłuszeństwa. Muszę coś wymyślić inaczej zginę. Z dala słyszałem dziewczęce krzyki. Zdjąłem torbę z ramienia i przerzuciłem ja na drugą stronę muru. Sam wspiąłem się na śmietnik i również przeskoczyłem mur, spadając na kogoś.
-CO TY DO JASNEJ CHOLERY… ro..ooo… He… hę???!!- tym kimś okazał się być nie kto inny jak Shizuo.
-To chyba jakiś żart- skomentowałem i zaśmiałem się.
-Co-co-co ty, jak, że z góry i tak, tutaj!?- Shizuo był wyraźnie zdezorientowany całą sytuacją.- Skąd się tu wziąłeś, Izaya?! Tylko nie mów, że ucie…
-Nie, nie uciekłem- zaprzeczyłem, nim zdążył dokończyć zdanie.- Wypuścili mnie- wyjaśniłem, wstając z ziemi i podnosząc z niej torbę.
-Ahaaaa? To nie powinieneś raczej iść do siebie do domu niż spadać na ludzi?
-Mógłbym, ale jest pewna przeszkoda. A tak w ogóle to co ty tu robisz?- zapytałem. Co niby Shizuo miałby tutaj robić?
-Yy… no nie wiem, mieszkam na przykład?- na chwilę straciłem wątek. Przecież tędy się do niego nie idzie.
-A ty nie mieszkasz przypadkiem niedaleko mostu?
-No tak, patrz, tam jest most- obrócił się i wskazał palcem most, który istotnie się tam znajdował.- A za zakrętem jest mój dom. Przebudowują most, więc byłem zmuszony iść do pracy tą drogą.
Dziwne, że nie znałem tej drogi. Chociaż faktycznie zawsze szedłem mostem albo przez osiedle, a nigdy koło rzeki.
-Wspomniałeś o jakiejś przeszkodzie, przez którą nie możesz wrócić do domu. O co chodzi? - dopytywał blondyn.
-Most jest niedostępny? Idealnie- w mojej głowie zapaliło się światełko i kompletnie ignorując pytanie Shizuo, pociągnąłem go w stronę mostu. W drodze powiedziałem mu o Alice i szaleńczym pościgu. Most okazał się być zamknięty i lekko rozebrany, ale nie było na nim żadnych robotników. Usiadłem na betonowym murku i zwiesiłem nogi po drugiej stronie, patrząc, jak woda spokojnie pode mną płynie.
-Nie powinieneś zgłosić tego na policję?-zapytał, a jego ton sugerował iż jestem głupi, że jeszcze tego nie zrobiłem. Darowałem sobie wyjaśnianie mu, że policje bardziej interesowałoby to co jej zrobiłem, więc powiedziałem tylko, że to nic by nie dało.
-Więc? Co ode mnie chcesz?- Shizuo przerwał ciszę. Oparł się o murek, patrząc gdzieś w dal.
-Hę?
-Nie zaciągnąłeś mnie tutaj tylko po to, żeby posłuchać jak rzeka szumi. Mów co chcesz, bo ja nie mam całego dnia. I tak już jestem spóźniony- westchnął. Shizuo stał się coraz lepszy w odczytywaniu moich zamiarów. Czy naprawdę stałem się aż tak przewidywalny?
-Wtedy, jak mnie odwiedziłeś- zacząłem, a Shizuo jakby wstrzymał oddech.- mówiłeś coś do mnie, prawda? Musiałem wyglądać jak siedem nieszczęść, mam rację? – zaśmiałem się. – To przez leki i pewne wydarzenia z poprzedniej nocy.
-Coś ty taki otwarty się zrobił?- zapytał blondyn. – To trochę przerażające.
-Ciebie już nic nie powinno zdziwić- zaśmiałem się ponownie.- W każdym razie, wracając do odwiedzin, ja wtedy nic nie słyszałem. Widziałem cię i w ogóle, ale zupełnie nie wiem, co wtedy do mnie powiedziałeś i…
-ŻE CO?- Shizuo przerwał mi w pół zdania.
-No chyba nie sądziłeś, że w stanie totalnej śpiączki umysłowej będę cokolwiek kontaktował- odparłem, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.
-Dziwisz się?! Zawsze się przecież mówi, że ludzie w śpiączce doskonale słyszą to co się do nich mówi!
-Ale ja nie jestem inni.
Tym zdaniem na moment uciszyłem tę wymianę zdań. Shizuo wyglądał na nieco zirytowanego, zapewne domyślał się już dokąd ta rozmowa prowadziła. Ale on jednak zręcznie ominął ten temat.
-Czyli faktycznie mnie nie słyszałeś- podrapał się po tyle głowy.- Wspomniałeś, że ten stan był spowodowany lekami i jakimś zdarzeniem. Co tam musiało się stać, że tak mocno siadło ci na psyche?  Ktoś się zabił czy co?- zażartował, ale mój wzrok momentalnie zamknął mu usta.
-Wybacz… Ale jesteś w stanie mi opowiedzieć, co nie? Skoro nawet ja mogłem rozmawiać z nieobecnym tobą, to i ciebie stać na jakąś przemowę.
-Że co, że chcesz wiedzieć, co się zdarzyło? Ciekawskiś- powiedziałem i zacząłem machać nogami. Wtedy Shizuo jakoś spoważniał. Wiatr zawiał, przez co musiałem przymrużyć oczy. Z ukosa widziałem jak wiatr targał jego blond włosy. Przez moment wydał się nieobecny.
-Chyba na to zasługuję, nie?- powiedział nagle.- W końcu mam styczność z tobą odkąd twoje schizy się zaczęły, a tak naprawdę nic nie wiem.  Więc, chyba twoja pora, by wszystko wyjaśnić. Od początku. Wtedy ja powiem ci to co powiedziałem tamtego dnia.

Zawsze zastanawiałem się, co byś pomyślał, gdybym opowiedział ci całą historię? Uwierzyłbyś?

Czy musiałbyś mówić cokolwiek?

Na początku nic nie wskazywało, że coś się wydarzy. Bo czy ktokolwiek mógłby przypuszczać, że ich życie tak się zmieni? Od incydentu z magazynami minęło kilka lat i wydawało się, że to stare dzieje. Ale to wrócił ze zdwojoną siłą. Zjawy tamtych mrocznych, niewyjaśnionych zdarzeń z przeszłości uderzyły w bezradny umysł Kento i nie chciały odejść. Były jak ciemna aura, która nie opuszczała go i zaciskała się na nim coraz bardziej. Nie wytrzymał, odizolował się, oszalał. Nawet ta niezniszczalna więź, jaką stworzył z Izayą, nie była w stanie uratować go. Może gdyby się nie spóźnili, jego przyszłość wyglądałaby zupełnie inaczej. W gimnazjum tylko się pogarszało. Odsunął wszystkich ludzi na bok, zamykając się w swoim świecie paranoi. Izaya przez długi czas był w stanie w nim egzystować, jednak psychoza w jaką Kento popadł nasilała się z każdym dniem. Pewnego razu zdenerwował się na swojego młodszego brata i rzucił w niego kostką Rubika. Ubzdruał sobie, że go zabił. Izaya mimo usilnych prób nie był w stanie wybić mu tej myśli z głowy. Kento do końca trwał w myśli, że jego brat nie żyje, a chłopiec, który z nim mieszkał jest tylko jego atrapą. Tak naprawdę nikt nie wiedział, co się działo w umyśle chłopaka. Nikt nie nadążał za jego myślami. On zapewne też. Wtedy postanowiono go leczyć. To była minimalna ulga dla rodziny i przyjaciela, którzy byli już zmęczeni.  Kento nie chciał opuszczać Izayi. Bał się, że tamten go zostawi. Izaya obiecał go odwiedzać, obiecał, że go nie zostawi. I to była jedyna obietnica w życiu Izayi, której dotrzymał. Mimo, że Kento wyznał mu miłość, mimo, że go pocałował, mimo, że Izaya bał się go i wiedział, że jego uczucia to może być kolejny objaw paranoi, nie zostawił go. Dotrzymał obietnicy, która okazała się być początkiem końca.

Psychiatryk był zawsze pusty, wyprany z emocji, pogrążony w bieli. Jednak nigdy nie wydał się tak straszny jak w tamten dzień, gdy Izaya jak zwykle przyszedł odwiedzić przyjaciela. O ile jeszcze mógł go tak nazwać, bo tamten zdawał się żyć w zupełnie innej rzeczywistości. Izaya wiedział, że tamten świat musiał być przerażający. Przesiedział w pokoju Kento do wieczora. O dziwo,  jego przyjaciel był spokojny i całkiem kontaktowy. Ale w pewnej chwili zmienił się. Przybrał poważny wyraz twarzy. Siedzieli  na łóżku, gdy powiedział:
 „Izaya, zabijmy się." 

Izaya momentalnie zesztywniał i nerwowo roześmiał, sądząc, że to jakiś żart. W głębi jednak wiedział, że Kento już dawno stracił poczucie humoru. W jego mózgu zapaliła się lampka z napisem „To kolejny atak, zawołaj lekarzy”, jednak nie zdążył nawet postawić stopy na ziemi. Kento pchnął go na materac tak, że czerwonooki znalazł się pod nim.
-Cz-czemu- zapytał drżącym głosem.
-Bo wtedy nikt już nas nie rozdzieli- wyjaśnił.- Będziemy na zawsze razem, bez tych ludzi w białych fartuchach, bez trupów z mojej głowy. Będziemy wolni!-  to mówiąc wpił się w usta bruneta. Izaya szarpał się z całych sił, ale Kento był cięższy i silniejszy. Bez problemu powstrzymywał jego ruchy. Przytrzymał ręce Izayi nad jego głową i powiedział:
-Ćśśś… Będzie dobrze, zobaczysz. Najpierw zabiję ciebie, a potem siebie. Będziesz sam, ale tylko na chwilkę. Dołączę do ciebie- powiedział spokojnym głosem z histerycznym uśmiechem na ustach. Izaya oddychał szybko, gorące łzy płynęły po bladych policzkach. Był przerażony, czuł się kompletnie bezsilny. Ale jedno wiedział. Nie chciał umierać.
-Ni-niiiee- Kento zagłuszył jego krzyk kolejnym pocałunkiem. Owinął dłonie wokół szyi Izayi i powoli zaczął go dusić. Izaya czuł jak zaczyna tracić możliwość wzięcia oddechu, jak jego płuca płoną, jak się dusi. Nie chciał umierać, bał się. On nie znał tego człowieka. To nie był jego przyjaciel. On by tego nigdy nie zrobił, jego wyraz twarzy nigdy tak nie wyglądał. Ostatnimi siłami zepchnął z siebie chłopaka. Tamten spadł na kafelkową podłogę, zahaczając o stojący na półce kubek i strącając go na ziemię. Izaya kaszlał, próbując wziąć w płuca jak najwięcej powietrza. Zeskoczył z łóżka, stanął w kącie pokoju. Huk rozbijanego naczynia sprawił, że w pokoju pojawiło się trzech lekarzy, którzy natychmiast przytrzymali krzyczącego i wijącego się na podłodze Kento. Izaya stał w kącie, chłód kafelkowej posadzki kuł go w bose stopy, łzy dalej płynęły,  a nogi trzęsły się  jak galareta.

„Mówiłeś, że mnie nie zostawisz! Że zawsze ze mną będziesz! Kłamałeś… NAWET TY MNIE OKŁAMAŁEŚ !!”


Kolejne krzyki obijały się w pustej w tym momencie głowie Izayi. Wybiegł z pokoju. Korytarzem obok dyżurki pielęgniarek, wiatą do drugiego budynku, przez wyjście na zewnątrz. Zatrzymał się dopiero na parkowej dróżce, dwie ulice dalej od szpitala.
Z całych sił próbował tłumaczyć sobie, że to był zwykły atak. Kolejny, przecież widział ich już tak wiele. Niestety nie umiał. To się stało albo raczej to mogło się stać. Mógł umrzeć. Jego własny przyjaciel, osoba, której ufał najbardziej na świecie, chciała go zabić. Wiedział, że to był koniec. Nie był w stanie dłużej tego ciągnąć. Dwa tygodnie później w środku nocy Izaya zakradł się do szpitala. Tak dawno go tu nie było. Czy się bał? Nie. Był wymyty z wszelkich uczuć. Po co on właściwie tam przyszedł? Przeprosić- tylko za co? Pogadać- tylko o czym? Przyszedł, bo obiecał. Obiecał, że będzie go odwiedzał.

I to była jedyna obietnica, Którą Izaya Orihara dotrzymał.

Do samego końca.
 
Kento leżał pod ścianą z pociętymi nadgarstkami. Jego ubrania nasiąkły krwią, bezwładne ręce leżały na ziemi. Zszokowany Izaya powoli wszedł do pomieszczenia. Ukląkł w kałuży krwi, przytulił do siebie przyjaciela. To był koniec. Wszystkiego. Ich przyjaźni, jego psychiki. To, w co Izaya wpadł, to nie był zwykły płacz. To była histeria. Desperacki krzyk, kompletna bezradność, niewyobrażalny żal. Trzech lekarzy odciągało go od martwego przyjaciela. Izaya wyciszył się dopiero po podaniu środków uspokajających. W jego głowie zaczęły przestawiać się pewne fakty, wartość, wyobrażenia. Wszystkie trybiki zaczęły pracować. Bronił się przed rzeczywistością? Kreował nowy świat? Gdy stał na schodach, a grupa sanitariuszy znosiła na noszach przykryte białym prześcieradłem ciało Kanto, Izaya był już kimś zupełnie innym. W jego oczach zapłonął czerwony płomień.

 
„Kocham ludzi! Uwielbiam wywoływać na ich twarzach rozmaite uczucia. Uwielbiam wieść ich na granice wytrzymałości psychicznej, kierować ich małymi i naiwnymi umysłami. Są tacy ciekawi!”

Czy to była obrona przed otaczającą go rzeczywistością? Czy może przed wydarzeniami z przeszłości? Kreowanie własnego świata?


Izaya zmienił się nie do poznania. Manipulował, namawiał, kręcił na prawo i lewo, i taki pozostał. Pewny siebie, samodzielny człowiek z wysokim mniemaniem o sobie i swojej wspaniałomyślności. To była zabawa, jedna wielka gra, w której to on ustalał zasady. Pasował mu taki układ. Stał się silny. Już nigdy nie chciał na nikim polegać, nie chciał płakać, chciał wszystko kontrolować. Był pewny, że jest na tyle silny, by nie dopuścić do popadnięcia w jakiś psychiczny syf. Wtedy poznał Shizuo Hejwajimę, najsilniejszego człowieka w mieście. Był nie do załamania, był niesamowity. Takiej siły Izaya zawsze potrzebował. Jak się potem okazało Shizuo był bardzo interesującym człowiekiem.  Chociaż nie… Bo Izaya kochał ludzi. A jego nienawidził. Shizou nie był człowiekiem. Ale miał coś, czego Izaya potrzebował. Miał siłę.
Jednak pewnego dnia Izaya poczuł się nieswojo. Zaczął słyszeć głosy. Najpierw jeden, potem drugi, potem trzeci. Ignorował to, jednak te trzy głosiki zaczęły mieszać w jego życiu i mieszać w to Shizuo. A może on sam się w to wplątał? Dla Izayi było to jak wielkie deja vu. Ale nie rozumiał. Przecież zmienił się, stał się silny. Dlaczego po tak długim czasie to wszystko do niego wracało, dlaczego musiał przeżywać to od nowa. Postanowił walczyć. Wiedział, że jeżeli nie wygra tej walki sam to już nigdy jej nie wygra. Ale jego największy wróg postanowił się wtrącić. To chyba taka reguła, co nie? Wrogowie krzyżują swoje plany. Podświadomie Izaya znał cały scenariusz. Znał też zakończenie, któremu wolał zapobiec. Kochał swoje życie, podobało mu się. Było ekscytujące. Życie po śmierci nie może być równie ciekawe. O ile takowe istnieje. Wierzył w swoją wygraną, dopóki nie pojawił się Przeznaczenie.

 
-A dalej to już chyba znasz, hehe- zaśmiałem się , kończąc historię. Patrzyłem na swoje buty. Shizuo był pierwszą osobą, której opowiedziałem to wszystko. Chyba niezbyt wiedział, co odpowiedzieć na moją wylewną opowieść, więc pozwoliłem sobie kontynuować.- Zawsze powtarzałeś mi, że sam sobie nie poradzę, że odrzucam pomoc, że jestem niewdzięczną mendą.
-Ekhe bo jesteś khy khy- dopowiedział.
-Myślałem, że jesteś moim wrogiem i w ogóle. Nigdy nie powiedziałbym, że możesz spokojnie gadać z kimś, ze mną. To takie zaburzenie całości.  A jednak. Nawet chciałeś mi pomóc.
-Ale ty i tak robiłeś wszystko po swojemu. Wtedy, jak leżałeś w izolatce trochę ci nawrzucałem. W sensie, jakby to ująć- zakłopotał się.- Wyrzuciłem z siebie wszystko, czego nie mogłem powiedzieć wcześniej, bo mi nie dałeś takiej możliwości. I dotarło do mnie, że naprawdę chciałem ci pomóc. Już nawet nie dlatego, żebyś wyzdrowiał, ale żeby zrobić ci na złość. Żeby wyjść ci naprzeciw. Nie chcesz pomocy, więc ci pomogę. Bo jestem twoim wrogiem, prawda?- powiedział, prawdopodobnie na mnie patrząc.
-A więc o to chodziło z tym mostem- olśniło mnie.
-To jednak słyszałeś?! Znów ze mną igrasz, ty…
-Nie, nie słyszałem! Mam w głowie tylko urywki- wytłumaczyłem i stanąłem na murku. Zacząłem ostrożnie balansować na krawędzi.- „I gdy już będziesz stał na tym moście , ja cię złapię.”- zacytowałem jedyne zdanie, które udało mi się zapamiętać.
-Czekaj, co ty…- Shizuo wstał  z murka i szybkim ruchem objął mnie w pasie, ściągając na dół. Upadliśmy na beton, Shizuo z pewnością obił sobie tyłek.
-Przecież nic nie zrobiłem nawet!- oburzyłem się.
-Ale chciałeś! Ja to wiem. I w tym momencie skoczyłbyś chociażby dla zasady!
-„Bo taki jestem” heh- zacytowałem znów, a Shizuo złapał się za głowę i westchnął z pożałowaniem. Wtedy spostrzegłem mały uśmieszek, który wypłynął na jego twarz.
-Co- zapytałem lekko urażony.
-Nic- westchnął, jakby z ulgą.- Po prostu tak jest o wiele lepiej. Jak jesteś zdrowy.
-Zdrowy- powtórzyłem, robiąc palcami cudzysłów. Przymrużyłem oczy. Zza chmur wyszło słońce, które sprawiło, że smutny i brzydki jesienny dzień zmienił swoją scenerię na złoto- pomarańczową.
-Ej…- zaczepił Shizuo, siadając na beton.
-Hmm?- mruknąłem, spoglądając w niebo.
-My… nie jesteśmy już wrogami, co nie?- zapytał niepewnie. Spojrzałem na niego nieco zdziwiony pytaniem.
-Jakby to… hmm… w sumie to chyba nie- stwierdziłem, szczerze zdziwiony tym co mówiłem. Czułem się, jakbym właśnie uświadomił samego siebie w czymś bardzo istotnym.
-To dobrze- mruknął Shizuo prawie niedosłyszalnie i znów lekko się uśmiechnął. Nie wiem, co miał na myśli mówiąc to, ale postanowiłem nie zagłębiać się w taki sentymentalne rzeczy. Jeżeli chodzi o różne dziwne uczucia i emocje to mam jak na razie dość.
-Co teraz zamierzasz?- zapytał.
-Nic. Chyba pójdę do domu- odpowiedziałem, uśmiechając się lekko. Nie wiem czemu. Tak bez powodu. „ Bo taki jestem”.