niedziela, 15 grudnia 2013

Słuchaj tylko mnie [Shizaya]- Chapter 10

Pisać rozdział 3 miesiące, tego jeszcze nie grali. Hej, witam w 10 już rozdziale tego opowiadania. Z racji że 10 to taka okrągła liczba chciałam, żeby rozdział był taki urozmaicony. A mianowicie skoro całość opiera się na wewnętrznym obrazie schizofrenii to czas zobaczyć to z zewnątrz. Bazuję na wyobraźni i wiedzy z netu także tego, robię co mogę xD Wstęp zrobię krótki, przeproszę was znów i będę miała nadzieję, że pamiętacie o co wgl chodziło w tym opowiadaniu xD Z tego miejsca dziękuję za małą pomoc Alexie i Aiko, które pomogły mi w rozwiązaniu pewnego problemu treściowego C: Dzięki za motywację i pomoc, bez was pewnie dalej bym grzęzła w tamtym miejscu ♥ I generalnie podziękowanie dla wszystkich osób, które pomagały mi ogarniać, gdy ja nie ogarniałam i pchały moją wenę do przodu ♥ Asai to głównie do ciebie. Ok ok koniec tej miłości bo coś ckliwie się zrobiło. Zapraszam do czytania i do komentowania. Oh  czasy gdy ludzie jeszcze to komentowali proszę wróćcie xDD
 
 
 
 
Gdybym miał listę najczęściej używanych słów, „zabiję” było by na pierwszym miejscu.
 
Nigdy nie byłem dobry w niesieniu pomocy. Niesienie ławek, krzeseł, znaków i ludzi było dla mnie rzeczą naturalną i przychodziło z dziecinną łatwością, ale pomoc, to coś ponad moje siły. I jakoś tak wyszło, że skończyło się na noszeniu, kopaniu i przemieszczaniu rzeczy, których nikt normalny nie ruszy. Moja praca?
-Proszę otworzyć!- krzyknął Tom, nieustannie pukając w drzwi.
-N-nikogo nie ma  w domu!- odkrzyknął mężczyzna ze środka. Shizuo wziął głęboki wdech. Zdjął swoje okulary i schował do kieszonki kamizelki.
-Przecież słyszę, że tam jesteś, idioto!- wykrzyczał i jednym silnym kopnięciem wywarzył drzwi. Dłużnik podskoczył ze strachu, jednym susem dopadł drzwi od łazienki i zamknął się w środku. Shizuo wiedział, że ten dzień nie zapowiadał się wspaniale. Nastawił kostki w rękach i skierował się w stronę małego pomieszczenia.
Cóż, moja praca skupia moje główne umiejętności, ktoś mógłby rzec, że to praca idealna. Ja nie narzekam, szef nie narzeka, więc jest w porządku. Zastanawiam się czy był czas, gdy komuś pomogłem… A tak, teraz sobie przypominam. Miałem chyba 11 lat i mój młodszy brat, Kasuka, zachorował. Musiałem opiekować się nim cały dzień, bo rodzice akurat nie mogli zostać. To był chyba jedyny dzień, kiedy moja pomoc nie przyniosła niepożądanych skutków. Pomyślałem wtedy nawet, że może nie jestem aż tak beznadziejny i może mógłbym moją siłę wykorzystać w innym celu niż destrukcja. Postanowiłem działać.
W połowie drogi między moim domem a szkołą była mała piekarnia. Pewnego dnia wracaliśmy z Kasuką do domu i zaczepiła nas właścicielka:
-Musisz mieć strasznego pecha chłopczyku- zwróciła się do mnie, przestając na chwilę zamiatać.- Zawsze widzę cię w bandażach. Poczekajcie tu chwilkę- powiedziała i pobiegła do środka sklepu. To był ten okres mojego dzieciństwa, gdy rzucałem wszystkim nie przejmując się, że mogę sobie coś połamać, dlatego co chwila miałem nowy gips czy bandaż. Gdy przyszła, wręczyła każdemu po małej butelce z mlekiem.
-Pij mleko to będziesz miał silniejsze kości- poleciła z uśmiechem. Była bardzo młodą i piękną kobietą. Do tamtej pory żadna kobieta, oprócz mojej mamy,  nigdy się tak do mnie nie uśmiechnęła. Kasuka grzecznie podziękował, ale ja nie umiałem nic powiedzieć. Potem, zawsze, gdy przechodziliśmy obok jej piekarni, właścicielka machała nam, czasem dawała mleko albo jakiś inny mały smakołyk. Może nie było tego po mnie widać czy słychać, bo nie odzywałem się ani nie uśmiechałem, ale bardzo się cieszyłem, gdy ta pani do nas zagadywała. Miałem przez to gorące policzki i taki zawstydzony szybko się zmywałem. Ehhh… byłem taki dziecinny. Cała sielanka skończyła się, gdy chciałem pomóc. Było pod wieczór i jak zwykle zatrzymaliśmy się przy piekarni. Trzech gości szarpało się z tą miłą właścicielką. Próbowała się wyrywać, ale była tylko drobną kobietą. Wtedy moja siła znów uderzyła. Złamałem lizaka, którego akurat trzymałem w dłoni. Niedaleko dudnił przejeżdżający pociągu. Minęła chwila, nie więcej. Stałem pośrodku kompletnie zniszczonego sklepu. Drzwi wywarzone, szyby potłuczone. Szafki leżały na ziemi, tak samo jak wszyscy, którzy akurat przebywali w piekarni- ci trzej napastnicy i pani właścicielka. Po tamtym wydarzeniu zrozumiałem, że taka siła nie może nieść ze sobą żadnych korzyści, więc będzie lepiej, jeżeli zbytnio nie będę zbliżał się do ludzi. Koło piekarni przechodziliśmy bez zatrzymywania. Nie umiałbym spojrzeć tamtej kobiecie w oczy. Ale dobrze, że nie stało jej się nic poważnego.
 
Gdybym miał listę najczęściej używanych słów, „Izaya” byłoby całkiem wysoko
 
Nienawidzę przemocy. Nigdy jej nie lubiłem. Może to brzmieć dziwnie z ust gościa, który w pojedynkę potrafi rozpieprzyć pół miasta tylko dlatego, że ktoś go wkurzył. Nigdy nie planowałem być taki ani nie jestem z tego jakoś bardzo dumny. Tak wyszło… i niech to szlag, czemu przypomniałem sobie jak do tego doszło?!
To było w liceum. Już pierwszego dnia, w pierwszej chwili, gdy tylko przekroczyłem prób szkoły! Poczułem na sobie jakiś obcy wzrok. Oślizgły, ciekawski, brr… od razu mi się nie spodobał. Spojrzałem w górę, w okno szkoły. I wtedy go ujrzałem. Izaya Orihara. Gdy Shinra przedstawił nas sobie powiedziałem mu jasno:
 „Nie lubię cię”
 
Nie wiem czy mu się to spodobało, czy nie, ale po tych słowach zaatakował mnie i rozpoczął się nasz pierwszy pościg na śmierć i życie, na końcu którego potrąciła mnie ciężarówka. Nic mi się nie stało, ale od tamtej pory żaden nie dawał za wygraną. Nie było dnia bez kłótni, gonitwy i bójki. Zaczepiali i próbowali mnie zabić różni ludzie, których wcześniej na oczy nie widziałem, a to wszystko było sprawką tego czerwonookiego idioty. Tak bardzo go nienawidziłem i właściwie jedynym powodem, dla którego go zawsze goniłem było właśnie to uczucie. Zniszczył mi życie. Przez niego stałem się bestią, a przecież ja naprawdę nienawidzę przemocy.
I nagle pewnego dnia coś zaczęło się zmieniać. Normalny dzień, wracałem z pracy i zauważyłem Izayę. To już był chyba taki odruch naturalny. Wyrwałem z ziemi znak i rzuciłem się w jego stronę. Ale gdy wreszcie dopadłem go na dachu jakiegoś budynku poczułem się dziwnie. Atmosfera była inna, powietrze jakby cięższe. Izaya był inny. Nieobecny, zmieszany, chory. Zachowywał się jakby się cofnął w rozwoju, zemdlał, pocałował mnie, dostał w twarz i potem nie wiem co było, bo odszedłem stamtąd najszybciej jak umiałem. Po tym wydarzeniu byłem tak osłupiały, że wróciłem do domu nie pamiętając zupełnie drogi powrotnej. Innego dnia spotkałem go w barze. Miałem akurat zły dzień i jeszcze on musiał się napatoczyć ze swoją sarkastyczną gadką. Zrobił się ogólny rozpierdziel, podczas którego ten zjeb wybiegł nad ulicę. Wybiegłem za nim i zdziwiłem się. Tam jedzie ciężarówka i na niego trąbi, a on stoi na środku drogi niewzruszony? Pierwsze, co mi przyszło na myśl, to to, że to może znów ten stary trik z podpuszczaniem mnie, abym wbiegł pod ciężarówkę. Pomyślałem wtedy: „O nie, nie tym razem”. Stanąłem pewny siebie i czekałem aż odskoczy zawiedziony, że jego plan nie wypalił. Ale ciężarówka była coraz bliżej i bliżej, kierowca nie miał chyba zamiaru się zatrzymać,  a Izaya stał tam dalej. Kilka metrów przed możliwym uderzeniem moja pewność siebie nieco spadła, chwyciłem za śmietnik i rzuciłem w niego. Przetoczył się na chodnik po drugiej stronie, a ciężarówka przejechała sekundy po tym. Gdy odjechała poczułem jak moje serce znów ruszyło. Nie mam pojęcia, dlaczego tak zareagowałem. Zawsze przecież życzyłem mu śmierci! Naprawdę nie rozumiałem tej sytuacji. Może po prostu to był jakiś naturalny odruch. Uratowanie kogoś. Przez chwilę cieszyłem się, że posiadałem taką siłę! Ale potem do niego podszedłem, okrzyczałem i nie mając ochoty na dłuższe przebywanie z nim, odszedłem, zostawiając go na chodniku. W pewnym sensie ta sytuacja odpychała mnie. Co było nie tak? Czemu nasza relacja tak diametralnie się spieprzyła!?
 
„Gdybym miał listę najczęściej używanych słów „pomogę” nie pojawiało by się tam zbyt często”
 
Starałem się być dobrym człowiekiem, ale po dłuższym czasie stwierdziłem, że to bez sensu i będę po prostu sobą. Nie potrzebowałem zmian w życiu. Nie potrzebowałem udawać kogoś kim nie jestem. Lubiłem mieć stałą i stabilną sytuację. No, ale kurde nie dało się! Dlaczego? Bo ta menda zawsze, ZAWSZE musi namieszać!! Podejrzewałem… nie… Wiedziałem, że z nim jest coś nie tak. Jego zachowanie przewróciło się o 180 stopni. Oczywiście dalej był wkurzającą wszą, ale do tego stał się uciążliwy. Zaprzątał mi myśli, nie mogłem dojść do tego, dlaczego tak nagle się zmienił. Myślałem i myślałem, ale z tego wszystkiego tylko rozbolała mnie głowa. Postanowiłem to zignorować. Uznałem, że nie ma sensu zastanawiać się o co Izayi chodzi, bo to jak szukanie igły w stogu siana. Ale mam takie szczęście, że ja na tą igłę nadepnąłem. Pamiętam, że to był dosyć ponury dzień. Kierowałem się w stronę baru Simona, bo tego dnia obiecałem mu tam przyjść. Jakoś w połowie drogi ktoś się do mnie przyczepił. Dosłownie. Chwycił mnie za tył kamizeli i nie puszczał. Atmosfera dnia była monotonna, leniwa, jak cisza przed burzą, i nawet ja nie chciałem tego zniszczyć. Odwróciłem się i wtedy zobaczyłem coś, czego nikt nigdy nie powinien. Izaya, blady jak ściana ze spojrzeniem szaleńca, nerwowo zerkający na boki. Na policzkach miał ślady łez. Szeptał coś pod nosem. Na początku mnie to przeraziło. Widok dość niecodzienny, a sam Izaya wyglądał jakby zobaczył coś naprawdę strasznego. I jeszcze bardziej przeraziło mnie pytanie: Co był na tyle straszne, że największy chojrak w mieście ucieka od tego w takim stanie?
-Em… Izaya… czy z tobą wszystko w porządku?- zaryzykowałem pytaniem, i nie wiem czy to było błędem czy może punktem kulminacyjnym, bo Izaya, gdy tylko usłyszał mój głos przestał się rozglądać i powoli podniósł na mnie swój wzrok. Wtedy padły te dwa słowa, których chyba nigdy nie zapomnę.
-Pomóż mi- wyszeptał patrząc mi prosto w oczy.- Potrzebuję pomocy, pomocy, rozumiesz!?- po chwili zaczął to powtarzać coraz głośniej i głośniej, ludzie zaczęli zwracać na nas uwagę. Mieliśmy to szczęście, że staliśmy w jakiejś odludnej części miasta. Speszyłem się i wkurzyłem, ale coś dało mi do myślenia, że pobicie go nic tu nie wskóra. Zacząłem go prosić, żeby się zamknął, mówiłem mu, że zabiorę go do Shinry, że zaraz tam będziemy i że wszystko jest już w porządku. Nigdy nie byłem dobry w pocieszaniu ludzi ani ogólnie nie przypominałem sobie, żeby pierwsza pomoc obejmowała zakres pomocy dla zeschizowanych ludzi. Po jakichś 5 minutach, które dla mnie trwały wieczność, Izaya przestał krzyczeć i dał się poprowadzić do Shinry. W połowie drogi zarzuciłem go sobie na ramię, bo szedł za wolno i mnie wkurzał.
Kiedy teraz sobie o tym pomyślę, to mogłem go tam zostawić. Może dzisiaj nie musiałby się nad tym wszystkim rozwodzić, nie miałbym problemów, jakich mi przysporzyła jego przypadłość. Przypadłość… Ta menda jest pieprzonym schizofrenikiem!! Ta wiadomość mimo wszystko mnie wtedy bardzo zdziwiła. Znaczy, od zawsze wiedziałem, że ten człowiek nie mógł być normalny, ale żeby aż tak? Po diagnozie moje życie zrobiło salto w tył i wyskoczyło przez okno. Zamieszkałem z Izayą. A najlepsze w tym wszystkim było to, że po pierwsze obaj to przeżyliśmy, po drugie był spokój, a po trzecie przekonałem się, że Izaya nie jest taki silny za jakiego się podaje. Sytuacje były przeróżne, było ich pełno, nie było dnia bez afery i to nie tylko związanej z naszym nastawieniem do siebie. W życiu widziałem wielu ludzi, ale nigdy jeszcze nie przebywałem tak blisko z osobą chorą psychicznie. Naprawdę, gdybym nie był mną to już dawno bym stamtąd spieprzył. Bo to nie jest tak, że tylko on odczuwał schizofrenię, ale ja również. Na pewno nie w takim stopniu jak Izaya, ale wszystko było takie… niepewne, nie wiem nawet jak to ująć. Każdy dzień wiązał się z jakimś lękiem, zachwianiem. Nie było żadnej stałej i kiedy wydawało mi się, że sytuacja zaczyna być stabilna ten debil uzależnił się od tabletek. Oczywiście, od początku byłem za  podaniem mu leków, po całym strachu jaki widziałem w jego oczach, po tym, że musiałem z nim spać, po tym jak świrował a jego słowa nie kleiły się byłem przekonany, że tabletki pomogą. Taka przecież jest rola lekarstw, co nie? Ale jak widać moja wiedza o medycynie zamyka się w granicach tabletek na gardło i naklejania plastra na kolano. Izaya zmienił się, owszem, atmosfera przestała być taka napięta, ale miałem wrażenie, że było jeszcze dziwniej niż wcześniej. Było za spokojnie. Wtedy wkurzyłem się. Nie wiem dlaczego konkretnie. Izaya po prostu nie był sobą. Wkurzało mnie to że on mnie nie wkurzał. Brzmi zawile, ale chyba tak właśnie było. Godząc się na pilnowanie tej pchły liczyłem na to, że dojdzie do siebie i wszystko wróci do normy. I w tym aspekcie także się pomyliłem, gdyż Izaya okazał się być zbyt zachwiany emocjonalnie i nawet po krótkiej wymianie zdań ze mną jego spokojne nastawienie diametralnie zmieniło się na pełne agresji. Tłumiony przeze mnie gniew wyszedł na światło dzienne, coś mu nagadałem i zostawiłem samego. Jakby nie patrzeć jest dorosły. Ale byłem głupi myśląc, że sobie poradzi. Po pełnym rozmyślań wieczorze, podczas którego wlałem w siebie trzy puszki piwa postanowiłem, że  po raz pierwszy to ja będę mądrzejszy i przypilnuję by wyzdrowiał, choćbym miał przypiąć go do łóżka pasami i patrzeć jak szaleństwo przejmuje nad nim kontrolę. Trzy dni od zdarzenia zebrałem się do kupy i kiedy wreszcie miałem czas i poszedłem do Izayi, drzwi były otwarte, a tego psychola nie było. Muszę przyznać, że przestraszyłem się. Izaya nie należał do osób, które wychodziły nie zamykając drzwi do domu. A już w szczególności wtedy, gdy jest to również ich miejsce pracy. Wtedy dotarło do mnie, że  prawdopodobnie coś mu znów odwaliło i teraz siedzi skulony w jakimś zaułku, ewentualnie już leży gdzieś martwy. Bez większego namysłu pobiegłem go szukać, obdzwaniając przy tym Kadote, Shinre i Saruhiko w nadziei, że szczęśliwym trafem Izaya był gdzieś z którymś z nich. Niestety znów się pomyliłem. Izaya na dobre zniknął, tak samo jak moja pewność siebie. Czułem się beznadziejnie, wiedziałem, że zniknął przeze mnie i gdybym wtedy nie wyszedł, nie musiałbym biegać jak głupi po mieście i szukać schizofrenika. Właśnie… nie musiałem wcale tego robić. Przecież Izaya był moim największym wrogiem. Tyle razy śniłem o jego śmierci, marzyłem o spokojnym życiu bez tej nieznośnej pluskwy, rzucałem w niego automatami z piciem. I wtedy zadałem sobie to okropne pytanie:
 
czy Izaya Orihara ciągle był moim wrogiem?
Po trzech dniach nieustannych poszukiwań Izaya zapukał do moich drzwi o czwartej nad ranem. Mam wrażenie, że tamtego momentu nie zapomnę nigdy. Była straszna ulewa, Izaya stał w drzwiach przemoczony, brudny, wystraszony, zapłakany. Znów oglądałem go słabego, kruchego, chorego. Izayę, którego nikt nigdy nie poznał i nie pozna. Po raz kolejny, odkąd ten chory komediodramat się zaczął, nie wiedziałem, co zrobić. Zaprosić go do środka, zamknąć drzwi, powiedzieć coś, zadzwonić po kogoś, kto ma doświadczenie w kontakcie z ludźmi.
-Co ty tu robisz, wiesz, która godzina? Gdzieś ty był? Izaya, szukaliśmy cię- zapytałem, ale on przerwał mi tymi szokującymi słowami.
-Ja próbowałem się zabić- wyznał mi bez ogródek. Zamurowało mnie. Powiedział, że nie kontrolował siebie i przed skokiem powstrzymał się w ostatniej chwili. Uderzyło mnie uczucie pustki. Zacząłem zastanawiać się, co by było, gdy skoczył pod ten pociąg. Zderzyłem się z faktem, że Izayi mogłoby tu nie być. Podszedłem krok do przodu i objąłem go. Przytuliłem tego kruchego człowieka. Ciągle tu był. Ukazywał emocje, których dawno nie widziałem, o których już dawno zapomniałem. Przepraszał, chciał, żebym mu pomógł. A ja nic nie mogłem zrobić i jedyne głupie: „Nie przepraszaj” przecisnęło się przez moje ściśnięte gardło, gdy obejmowałem go tak, jakbym chciał być pewien, że już więcej nie zniknie mi z oczu. Dotarło do mnie, że przez cały ten czas tak naprawdę się o niego martwiłem. Przecież ciągle jestem tylko człowiekiem i zostały mi tylko ludzkie odruchy, bo moja siła nie mogła wtedy niczego zdziałać.
 
Bo czy Izaya Orihara ciągle był moim wrogiem?
 
Później wszystko potoczyło się szybko. Saruhiko postawił jedną diagnozę- fuga dysocjacyjna; i jeden wyrok- szpital psychiatryczny, obserwacja. Wtedy zacząłem być spokojniejszy. Wiedziałem, że Izaya wreszcie ma szanse wyzdrowieć. On sam przecież miał już dość. Rozstałem się z nim na kolejne kilkanaście dni. Teraz wszystko zależało tylko od niego.
 
„Gdybym miał listę najczęściej używanych słów, chciałbym żeby „zmartwienie” nigdy się tam nie pojawiło”
 
Siedziałem w barze. Było już dosyć późno, ale takie miejsca zawsze tętnią życiem nocną porą. Barman wycierał kieliszki, cycata laska kokietowała jakiegoś grubego kolesia, grupka kilku osób co chwila wybuchała śmiechem, facet koło mnie trochę przysypiał. Wpatrywałem się w płyn w moim kieliszku, jakbym miał znaleźć tam odpowiedzi na wszystkie nurtujące mnie pytania.  Cały czas zastanawiałem się jak Izaya sobie radzi. Albo może raczej jak radzą sobie z Izayą. Zastanawiałem się czy znów uzależni się od leków, czy w ogóle będzie je brał. Zastanawiałem się czy któregoś dnia ucieknie albo czy komuś coś zrobi. Wypiłem zawartość kieliszka i wyciągnąłem z kieszeni spodni telefon. W kontaktach znalazłem numer tej pchły i po chwili zastanowienia napisałem krótkiego sms-a i dopiero po wysłaniu go skapnąłem się, że była pierwsza w nocy.
 
[11/11/2013 01:35]
To: Izaya
„Jak tam, mendo?”
Nie liczyłem na to, że odpisze, a po 20 minutach zupełnie straciłem na to nadzieję. Pomyślałem, że może zabrali mu telefon i tego sms-a zobaczy po wyjściu ze szpitala. O ile wyjdzie. Ale jednak telefon zabrzęczał.
[11/11/2013 01:56]
From: Izaya
„A jak można się czuć w psychiatryku, Shizu-chan?”
 
[11/11/2013 01:59]
To: Izaya
„Wydaje mi się że jak w każdym innym szpitalu, ale trochę straszniej”
 
[11/11/2013 02:04]
From: Izaya
„Prawie trafiłeś. Czemu do mnie piszesz? Nie wpadłeś może na pomysł że śpię? Wiesz, środek nocy i te sprawy”
 
[11/11/2013 02:05]
To: Izaya
„Zło nigdy nie śpi. Po prostu pomyślałem, że sprawdzę co u ciebie słychać. Narobiłeś sporo zamieszania (jak zwykle zresztą) dlatego chciałem tylko wiedzieć”
 
[11/11/2013 02:10]
from: Izaya
„Zwłaszcza jeżeli jest chore psychicznie. U mnie wszystko w porządku Shizu-chan. Nie masz powodów się martwić”
 
[11/11/2013 02:12]
To: Izaya
„Nie martwię się!! Po prostu… ”
 
[11/11/2013 02:13]
From: Izaya
„Po prostu co?”
 
[11/11/2013 02:16]
To: Izaya
„Po prostu zastanawiam się. Co z tobą będzie. I ze mną. I ogólnie. Jakoś tak cicho bez ciebie na mieście.”
 
[11/11/2013 02:18]
From: Izaya
„Oh Shizu-chan, skoro tak za mną tęsknisz to może mnie odwiedzisz? Jeszcze tu posiedzę, ale skoro już ci mnie brakuje to drzwi zawsze stoją otworem. Oprócz nocy. W nocy zamykają. I do 11 też. Więc w sumie nie zawsze. ”
 
[11/11/2013 02:19]
To: Izaya
„Odwiedzić? Pogięło cię do reszty czy dali ci za mocne leki? Siedź sobie tam ile chcesz. W sumie nawet lepiej dla mnie. Wreszcie trochę spokoju. To, że się zastanawiam co się z tobą dzieje nie znaczy, że za tobą tęsknie!”
 
[11/11/2013 02:25]
To: Izaya
„Ej Izaya, jesteś tam jeszcze czy już zasnąłeś?”
 
[11/11/2013 02:30]
To: Izaya
„Izaya nie rób mi tego, weź odpisz”
 
[11/11/2013 02:33]
To: Izaya
„To nie jest śmieszne, napisz cokolwiek, bo się serio zacznę martwić!”
 
Cholera.
 
Przepraszamy. Wybrany abonent jest w tej chwili nieosiągalny. Prosimy zadzwonić później lub…
 
Cholera jasna.
Ale… chyba nic mu się tak nagle nie stało… prawda?
-Shizuo! Mówię do ciebie.
-Aa.. wybacz Tom-san. Nie mogłem spać w nocy i tak jakoś nieprzytomny jestem- odpowiedziałem i wyciągnąłem się, ziewając.
-Ehh… ostatnio ciągle widzę cię zmęczonym, a przecież nie mieliśmy dawno żadnych „ciężkich przypadków” dłużników-powiedział Tom.
-Taa… mam swój własny „ciężki przypadek”- odparłem, zapalając papierosa. Jeżeli tam gdzieś faktycznie istnieje jakiś bóg to byłbym wdzięczny, gdyby przestał się tak nade mną znęcać.
-Izaya? Ehhh… nie możesz tak się przejmować, jest pod fachową opieką. Myślisz, że co… ucieknie i podpali miasto czy jak?- zaśmiał się, ale ucichł, gdy na niego spojrzałem. Tak właśnie myślałem. Izaya ciągle nie odpisał na sms-a, a minęło już pół dnia. Nie wiedziałem zbytnio czemu tak mnie obchodzi jego los. Może po prostu ta sytuacja przestała być już tylko sprawą Izayi?
 
„Gdybym miał listę najczęściej używanych słów, zapewne nie byłaby zbyt długa”
 
-Czy mógłby pan jeszcze raz powtórzyć nazwisko?- zapytała pielęgniarka. Podenerwowany stukałem palcami w ladę, kiedy otyła pielęgniarka pilnie przeszukiwała jakieś dokumenty.
-Orihara. Jaki ma numer pokoju?-nie mogę uwierzyć, że tu przyszedłem. Nie cierpię szpitali i już na wejściu miałem ochotę po prostu stamtąd wybiec. Po pierwsze- zapach. Po drugie- otaczająca mnie choroba. Po trzecie- personel. Zanim się coś załatwi to można dostać nerwicy.
-Pokój numer 10 w budynku B. Musi pan iść tamtym korytarzem, potem wiatą prosto do drugiego budynku. Potem będą schody. Proszę nimi wejść na górę i powinien pan odnaleźć pokój- wytłumaczyła. Skinąłem głową w ramach podziękowania i poszedłem wyznaczoną trasą. Pierwsza część szpitala wydawała się ładna i wyremontowana, ale budynek B… przeszedł mnie dreszcz, gdy tylko przekroczyłem próg. Białe ściany, dosyć nieprzyjemny zapach detergentów; ten szpital miał leczyć czy wprowadzać w większy obłęd? Przechodząc przez korytarz minąłem kilka osób. Wyglądali na zmęczonych. Gdy dotarłem pod pokój 10 i już chciałem zapukać, ktoś mnie zaczepił:
-Przepraszam pana!- zawołała mnie pewna dziewczyna. Obróciłem głowę w jej stronę. Była to młoda, dosyć niska blondynka.- Przyszedł pan odwiedzić pana Oriharę?- zapytała, spoglądając na mnie z dołu. Miała takie małe, niebieskie oczka.
-Ta..k- odpowiedź ledwie przeszła mi przez gardło.
-Jest pan z rodziny? Może bliski przyjaciel?- dopytywała.- Można zapytać o nazwisko?
Pierwsze co przeszło mi prze myśl to to, że Izaya albo umarł, albo coś poważnego się z nim dzieje. Dopiero za moment pomyślałem, że to może po prostu obowiązkowa procedura odwiedzin. Rejestracja. No w sumie to szpital psychiatryczny, mogłem o tym wcześniej pomyśleć.
-Nie jestem nikim z wymienionych przez panią. Moje nazwisko to Heiwajima i jestem…- tu moja wypowiedź się urwała. No właśnie. Kim ja teraz dla niego byłem?
Przecież Izaya Orihara już nie był moim wrogiem.
 
-… można powiedzieć, że opiekowałem się nim zanim tu trafił- powiedziałem w końcu.
-Rozumiem- odpowiedziała i zanotowała coś w aktówce. – Czyli jest pan zaznajomiony z sytuacją chorego?
-Można tak powiedzieć.
Dziewczyna znów coś zanotowała i prowadziła wywiad dalej.
- Czy był pan świadkiem jakichś ataków? Mam na myśli napady lękowe lub innego typu zaburzenia pacjenta?
-Taaa… wiele razy widziałem go w krytycznych, można by rzec, sytuacjach, wiem że miał fugę czy coś i wiele razy doświadczał halucynacji, które w jakiś tam sposób wchodziły ze mną w interakcje…-odpowiedziałem, przypominając sobie urywki różnych dziwnych momentów z ostatnich miesięcy.
-Dziękuję za odpowiedź- zanotowała ostatnią rzecz i zamknęła aktówkę.- Sprawa wygląda tak, że póki co jest pan pierwszą osobą, która przyszła do pana Orihary. Próbowaliśmy dzwonić pod numer kogoś o nazwisku Kishitani, niestety bez odpowiedzi- dziewczyna zaczęła powoli wprowadzać mnie w sytuację. Chyba przez przypadek wplątałem się w coś niepotrzebnego. Chciałem tylko zobaczyć czy dalej oddycha, a nie brać udział w wywiadzie środowiskowym i zeznaniach lekarzy. Poza tym… SHINRA nie odebrał telefonu. Ja pierdziele, świat się kończy.- Pozwoli pan, że przedstawię obecny stan pana znajomego.- skinąłem głową.
-Dziś w nocy, podczas kontroli, nie znaleźliśmy go w pokoju. Na oddziale panowało ogólne zamieszanie z powodu pewnego wypadku, o który mówić nie będę, ale podczas całego zamieszania, pana znajomy musiał wybiec z pokoju, przebiec na stołówkę a potem na podwórko, bo tam go znaleźliśmy. Nasi sanitariusze znaleźli go pół nagiego na wewnętrznym ogrodzie z nożem w ręku. Nie stwierdziliśmy żadnych obrażeń, ale wygrażał nożem naszym lekarzom, póki ci go nie obezwładnili. Nie udało nam się ustalić co było przypadkiem tego nagłego wybuchu, ale podejrzewamy, że to wina nocnego incydentu. Musiało to się odbić na jego psychice, a przy kruchym stanie, w jakim był, gdy do nas przyszedł, po prostu tego nie wytrzymał i stracił kontrolę.
W miarę jak lekarka opowiadała mi zdarzenia z nocy wzbudzało to we mnie coraz większy szok. Nie spodziewałem się, że Izaya zrobi coś takiego, a już zwłaszcza, że przecież pisał ze mną sms-y i przecież kazał mi się nie martwić i… kurwa… jak ja mogłem być taki głupi!? Czy ja naprawdę spodziewałem się, że on napisze mi o swoich kłopotach!? W tamtym momencie przypomniał mi się jego pieprzony uśmiech. Izaya, ty przebrzydła  mendo!
Ze złości uderzyłem pięścią o ścianę. Dziewczyna aż podskoczyła.
-Cz-czy wszystko w porządku, panie Heiwajima?-zapytała.
-Tak, ok, proszę mówić dalej- poprosiłem, przecierając dłonią twarz. Zbadała mnie podejrzliwym spojrzeniem, ale postanowiła kontynuować.
-Tak więc po tym, jak go złapali i podali leki uspokajające, pan Orihara został zamknięty w izolatce. Do tej pory tam siedzi i stąd moje pytanie- czy jest pan gotowy go odwiedzić? Muszę nadmienić, że aktualnie przebywa w stanie głębokiej katatonii* i jest niezdolny go jakiegokolwiek kontaktu- wyjaśniła dziewczyna. Zastanowiłem się chwilę, przetwarzanie tylu nowych danych, nieznanego mi słownictwa, poważnej i zadziwiającej sytuacji było dla mnie dosyć ciężkie, ale postanowiłem, że pójdę do Izayi. W końcu po to tu przyszedłem, no nie? Zgodziłem się kiwnięciem głowy, a dziewczyna kazała mi podążać za sobą. Zeszliśmy z piętra i skręciliśmy w lewo. Doszliśmy do stalowych drzwi z tabliczkami typu „Wstęp tylko dla personelu”. Wszedłem tam za nią i jak się potem dowiedziałem, był to budynek specjalny C. Nie wiem, o co chodzi i co tam się wyrabia, ale wiem, że trzyma się tam takich delikwentów jak Izaya. Lekarka w towarzystwie pielęgniarza przyprowadziła mnie pod drzwi z numerem 4B i otworzyła wizjer. Pokój był nieduży, ale wystarczający, by nie nabawić się klaustrofobii. Był ciemny, światło wpadało tylko przez nieduże okienko przy suficie i wizjer w drzwiach. Ściany, podłoga i drzwi obite były materacami. Nie było tam kompletnie nic. Tylko na środku leżało coś. Najprawdopodobniej Izaya.
-Czy ja mogę wejść do środka?-zapytałem głosem pozbawionym emocji. One wszystkie zostały w budynku B.
-Nie możemy na to zezwolić ze względów bezpieczeństwa pana i pacjenta- powiedział twardo pielęgniarz.
-Proszę.
-Musi mi pan wybaczyć, ale…- mężczyzna przerwał cytowanie kodeksu szpitalnego, gdy lekarka położyła mu rękę na ramieniu i powiedziała:- Nic mu nie będzie, wierz mi.
Chyba demonstracja mojej siły na piętrze, która zresztą zostawiła po sobie nieduże wgniecenie, była wystarczającym argumentem. Pielęgniarz przekręcił klucz w zamku, drzwi zaskrzypiały i stanąłem naprzeciw Izayi, który ciągle leżał. Bez ruchu. Bez słowa.
-Będę za drzwiami- powiedział mężczyzna i przymknął je. Stałem w ciemnym pokoju, pozbawionym jakichkolwiek emocji, kolorów, odgłosów. Usiadłem na ziemi i zacząłem przypatrywać się Izayi. Leżał na bok z podkulonymi nogami i ręką pod głową. Jego czerwone oczy straciły blask, były matowe, puste. Patrzył w jakiś punkt na ścianie. Miał na sobie tylko szpitalną, flanelową piżamę.
-Hej, pchło. Przyszedłem, tak jak chciałeś- zagadnąłem go, jednak odpowiedzi się nie doczekałem. Był jak roślina, jakby był w śpiączce. Patrzył tylko w dal, na nic nie reagował. W tamtej chwili nie wiedziałem, co ja właściwie czuję. Nie wiedziałem, czy jestem wkurzony, czy zawiedziony, czy smutny, czy nie wiem co jeszcze. Było właśnie tak… nijak. Położyłem się w podobnej pozycji tak, aby widzieć jego twarz. Włosy w nieładzie, pusty wzrok. Z jednej strony było to intrygujące, a z drugiej dosyć przerażające. Miałem wrażenie, że on zaraz nagle przebudzi się i zacznie swoją codzienną porcję sarkazmu, ale nic takiego nie nastąpiło. Chyba nawet nie mrugał. Albo może tylko czasem.
 
„Ale nie mam żadnej listy i wszystkie słowa musze dobierać sam”
 
-Nie wiem czy mnie słyszysz czy nie, ale lepiej żebyś słyszał, bo nie lubię się powtarzać. Jesteś strasznym idiotą, wiesz? Piszesz do mnie, że wszystko w porządku, a potem odpierdalasz takie coś. Kogo ty chcesz oszukać? Już chyba tylko siebie, bo nikt inny już się nie nabiera. Wczoraj myślałem, że cię zabiję. Wtedy, jak nagle nie odpisałeś. Naprawdę się przestraszyłem i obstawiałem najgorsze. Dużo to się nie pomyliłem. Naprawdę jesteś idiotą, Izaya. Jak długo zamierzasz utrzymywać ten opór? Ciągle uważasz, że sam sobie ze wszystkim poradzisz? Tu?  W tym pieprzonym pokoju bez klamek? Jeszcze niedawno miałem nadzieję, że ci pomogę. Myślałem, że może w jakiś sposób dotrę do ciebie. Ale do ciebie nie ma żadnej drogi, bo na wszystkich postawiłeś jakieś chrzanione pułapki. Zawsze musisz postawić na swoim, prawda? Zawsze musisz robić bałagan, który potem inni muszą sprzątać.
Umilkłem na moment. Strasznie dziwnie czułem się, gdy gadałem do kogoś prawie nieżywego. Izaya nie reagował, nie ruszał się. To było okropne. Zastanawiałem się, jak długo to jeszcze potrwa.
-Pamiętasz, jak pisałem ci, że się nie martwię? To nieprawda. Tak na serio to zamartwiam się tak, że nie śpię po nocach. W sumie to ciągle cię nienawidzę. Nienawidzę cię za to, że nie ważne w jakiej jesteś sytuacji, to ja i tak obrywam. Wkurza mnie to, że mimo tego twojego dziwnego otępienia, schizofrenii czy czego ty tam jeszcze masz, i tak jesteś w stanie doprowadzić mnie do granic. Właśnie taką osobą jesteś- stawiającą na swoim za wszelką cenę. Nie rozumiem, czy twoim celem jest uprzykrzanie mi życia aż do jego kresu, czy jestem tylko twoją przejściową atrakcją, ale powiem ci jedno. Uprzykrzanie mi życia bardzo dobrze ci wychodzi! Nawet teraz. Kiedy mógłbym robić cokolwiek innego, siedzę tu z tobą i mówię rzeczy, o które nigdy bym siebie nie posądził. Wkurza mnie to. I ty też. Ale mimo wszystko nie umiem cię zostawić. Mam wrażenie, że jeżeli cię nie przypilnuję to się nie zmienisz. Będziesz brnął w szaleństwo myśląc, że wszystko samo minie. Oświecę cię już dziś- tak nie będzie. Pewnego dnia po po prostu skoczysz z mostu, a ja będę czuł się za to winny do końca życia i to wszystko będzie twoim planem. Bo taki jesteś. Dlatego zrobię wszystko by twój misterny plan upadł z hukiem. Uprzykrzę ci życie tak, jak ty to zrobiłeś mi. I gdy będziesz już stał na tym moście, ja cię złapię. I zrobię to tylko dlatego byś zobaczył, że świat nie kręci się tylko wokół ciebie. Mówiłem ci, że nie kopię leżących. Dlatego podniosę cię i wtedy zacznie się prawdziwa walka… nie… ona już się zaczęła. I powiem ci na zakończenie, że póki leżysz, to ja mam przewagę. Nie ważne co zrobisz, ja ciągle będę górą. Bo ty leżysz. A jeżeli leżysz, możesz zostać już tylko podeptany.
Podniosłem się z do pozycji siedzącej. Izaya ruszył nogą, ale uznałem to za zwykły skurcz czy coś. Wyszedłem z pokoju, dziękując pielęgniarzom i wychodząc ze szpitala. Pomyślałem wtedy, że sam jestem strasznym kretynem. Mówić takie rzeczy, martwić się o swojego wroga. Wroga. Wyciągnąłem z kieszeni paczkę papierosów i zapaliłem jednego z nich. Szedłem przed siebie, nie słyszałem odgłosów miasta. Zatrzymałem się na moście. Oparłem ręce na poręczy i obserwowałem przejeżdżające pode mną samochody. Było ciemno i zimno. Chyba powinienem zacząć nosić jakąś kurtkę. Stałem na moście z cichą nadzieją, że świat się jutro skończy, a ja wreszcie uwolnię się od tego wszystkiego wokół mnie.  
 
Ne, Shizu-chan.
A co, jeśli bym ci powiedział, że wszystko słyszę?
Co jeśli powiem ci, że widziałem jak przyszedłeś mnie odwiedzić?
Co jeśli powiem, że się wtedy ucieszyłem? Że widziałem szkło na twoich oczach?
Co byś pomyślał, gdybym opowiedział ci całą historię? Uwierzyłbyś?
Czy musiałbyś mówić cokolwiek? 
 
Izaya Orihara przestał być moim wrogiem, gdy zobaczyłem go leżącego i postanowiłem podnieść.
 
"Nigdy nie potrzebowałem listy najczęściej używanych słów"
 
 
______________
* odsyłam do Wikipedii- wykorzystałam osłupienie katatoniczne Link


piątek, 15 listopada 2013

Durarara w średniowieczu- "Sabat czarownic"- cz.II

O tak! Wreszcie to skończyłam. Tak bardzo nie mam czasu na pisanie, więc trwało to dłużej niż dwa dni za co bardzo przepraszam i stwierdzam, że nie będę obiecywać wam terminów, bo to bez sensu. Sprawdzajcie blog co dwa tygodnie, może na coś traficie xD Ciekawe ilu czytelników potraciłam przez tempo dodawania rozdziałów ;_; Mam nadzieję, że jeszcze do mnie wrócą. Tak przypomnę, że w poprzedniej części Shizuo w stracił przytomność, gdy przyglądał się obrządkom na górze Warbor. Wgl co to za nazwa, nie ogarniam mojego mózgu xDD Jestem generalnie zadowolona z tego ff, bo wydaje mi się, że pomysł dosyć oryginalny i nawet moi znajomi, którzy nie oglądają anime a Drrr znają tylko z moich opowieści też to przeczytali i im się podobało C: Pochwalę się jeszcze, że prace nad 10 rozdziałem trwają pełną parą i mam już całe jedno zdanie. I to złożone (!!) Zapraszam do czytania i oczywiście czekam na komentarze C: 



-Co z nim zrobimy? Widział za dużo.
-Powinniśmy potraktować jakimś bolesnym zaklęciem.
-Może odciąć mu język?
-Na stos z nim!
-Czekajcie, a to nie jest ten znany rycerz?
-Co ty, oni się nie zajmują takimi rzeczami.
-Mówię wam, spalmy go i będzie po problemie.  
-Cicho, cicho. Pani Mardama idzie.
Starsza kobiet, która wcześniej prowadziła modły, podeszła do pala, do którego przywiązany był Shizuo. Z bliska dopiero można było zobaczyć, jak szkaradne oblicze miała. Pomarszczona, szara skóra, pokryta kilkoma brodawkami. Przymrużone oczy, popękane usta. Czarne włosy sterczały spod kapelusza na wszystkie strony świata. Była niska i miała zgarbioną postawę.
-Hmmm-zadumała się. Swoimi pomarszczonymi, długimi palcami odgarnęła kosmyk włosów Shizuo na bok, by zobaczyć jego nieprzytomne oblicze w pełnej okazałości.
-Ładny młodzieniec, ładny- powiedziała swoim ochrypłym głosem i zaczęła spokojnie go oglądać.
-Może i ładny, ale widział nasze spotkanie i- Oh! Przebudza się!-wykrzyknęła jakaś czarownica. Shizuo powoli otwierał oczy. Piekielnie bolała go głowa, a sznury i kajdany piły go w ciało. Jakby nie próbował nie mógł się uwolnić. Łańcuchy wzmocnione specjalnym zaklęciem skutecznie opierały się sile blondyna. Shizuo dał sobie spokój i postanowił rozeznać się w sytuacji. Było to o tyle ciężkie, że pierwszym co zobaczył były czarne jak noc, zmrużone oczy. Gwałtownie szarpnął się, jakby chciał uciec, ale łańcuch wpił mu się w żebra i nigdzie się już nie ruszył.
-Proszę, proszę jaki niespokojny- przemówiła Mardama.- Jak masz na imię, młodzieńcze?
-Nie twój interes, paskudna wiedźmo!-odpyskował Shizuo.- Powiedz raczej co w ty robicie! Te ziemie należą do króla, a wszystko co tutaj odprawiacie jest wbrew kościołowi!
Po tej wypowiedzi zebrani wokół pala wybuchli nieopanowanym śmiechem. Mardama szybko ich uciszyła skinieniem ręki i z pożałowaniem spojrzała na blondyna. Z jego oczu zionęła złość, błyszczały od całej wściekłości, jaką teraz w sobie dusił.
-Oj naiwny chłopcze. Szkoda cię, naprawdę. Taka piękna buźka, taki bystry umysł i młode ciało. Szkoda, naprawdę szkoda. Ale widziałeś za dużo, a ktoś tak wierny królowi doniósł by na nas. Więc co my, biedni czarownicy, mamy począć w tej sytuacji- smędziła kobieta. W jednej chwili jej pobłażliwy i rozżalony wzrok zmienił się w złowrogi. Klasnęła dwa razy w dłonie, a bransolety na jej rękach zabrzęczały i powiedziała:
-Przynieść drwa i siana. Spalimy tego podłego szpiega!
Ludzie odkrzyknęli jej i zaczęli znosić drewno. Układali je w małe stosiki naokoło Shizuo, a on z przerażeniem patrzył na to wszystko. Niechybnie przyjdzie mu tu zginąć. Nie może nawet kiwnąć palcem, a rozmowa wobec tej zwierzyny nic nie da. Pozostało mu jedynie modlić się o cud, pośród tego piekła. I cud rzeczywiście pojawił się....
-Ale moi drodzy, o co to całe zamieszanie.
...W postaci niewysokiego bruneta z diabelskim spojrzeniem. Shizuo nie mógł uwierzyć własnym oczom. Izaya Orihara zainteresował się jego losem.
-Szanowna Mardamo, dlaczego chcesz spalić tego człowieka?- zapytał Izaya, jakby w ogóle nie przyglądał się całemu zamieszaniu z oddali i jakby zupełnie nie wiedział, o co chodzi.
-Wtargnął na miejsce Sabatu, o szanowny czarowniku- pokłonił mu się jeden z ludzi, wyręczając swoją Panią z odpowiedzi. Shizuo zdziwił się, że Izaya może być aż tak szanowany. Według jego własnej opinii, on zasługiwał jedynie na wytarcie sobą podłogi. Chociaż i z tym blondyn by się zastanowił.
-Ah, rozumiem. Naruszył nasze prawo i powinien za to strawić go ogień najgłębszych piekieł. W takim razie pozwól, że się tym zajmę- zaoferował się brunet i jednym pstryknięciem rozniecił płomień na kilku drwach. Shizuo gwałtownie wciągnął powietrze.
„O nie, cholera, cholera! Ogień, ogień! A więc do tego doszło! Najprawdziwszy ogień!”
-Izaya, ty podły sukinsynu! – wykrzyczał w jego stronę Shizuo. Jeden z zebranych podszedł do niego i uderzył w twarz.
-Nie waż się mówić do niego takimi brudnymi słowami, psie!- skarcił go, oburzony zniewagą jego Pana. Izaya wśród czarowników był bardzo szanowaną osobistością, niemal na równi z Mardamą. Ogień stawał się coraz mocniejszy, Shizuo czuł gorąco na twarzy. Podczas, gdy zobaczył lot czarownic tylko lekko się zlękł, ale to teraz czuł największy strach w całym swoim życiu. Strach o życie. Śmierć na stosie to najbardziej haniebny, okrutny i bolesny sposób śmierci jaki Shizuo znał. Nigdy nie myślał nawet, że mógłby go doświadczyć. A tym czasem ogień rozniecał się, a jego największy wróg stał i oglądał to z tym przeklętym uśmiechem na ustach. Co za hańba, co za żałość i poniżenie. Żeby tak znakomity rycerz jak Shizuo Hejwajima został spalony na stosie przez bandę szaleńców!
Izaya chwilę przyglądał się płomieniom, które powoli zaczynały zbliżać się do ciała blondyna. Zmarszczył brwi, pomyślał chwilę i jednym pstryknięciem zgasił ogień. Shizuo zdziwiony nagłym chłodem, jaki dotarł do jego twarzy, otworzył oczy i z miły zaskoczeniem zobaczył, że ogień w cudowny sposób zniknął! Szeroko otwartymi oczami spojrzał na Izayę, który dalej przebiegle się uśmiechał.
-Dlaczegóż to zrobiłeś?!-oburzyła się Mardama. Tłum gapiów wstrzymał oddech, a Izaya jak stał nieporuszony całym zajściem, tak stał i teraz.
-Szanowna Pani Mardamo, pozwól mi coś powiedzieć- mówił uniżenie, choć Shizuo wyczuł w jego głosie sarkazm i wyższość. Jednak starsza kobieta zdawała się tego nie usłyszeć.
-Mówże szybko, coś tym razem umyślił.
-Dziękuję. A więc chciałbym przedstawić wam tego oto mężczyznę- wskazał dłonią na uwięzionego.- Otóż złapaliście najznamienitszego człowieka w całym naszym królestwie. Oto Shizuo Heiwajima, rycerz głównego oddziału  armii królewskiej. Nie sądzę, że ktoś mógłby o nim nie słyszeć- po tłumie zebranych rozległy się szepty. Izaya zrozumiał, że połknęli haczyk. Uśmiechnął się skrycie.- Nie uważacie, że zniknięcie kogoś tak ważnego i znanego nie będzie podejrzane? Że ludzie nie zaczną go szukać, że nie powiążą jego zniknięcia z naszym Sabatem? Na pewno tak będzie! Dlatego myślmy racjonalnie. Nie możemy go teraz spalić ani zatrzymać, choć nie ukrywam, byłoby to zabawne- zaśmiał się.
-Więc co proponujesz!?-krzyknął ktoś z tłumu. Przebiegły uśmiech Izayi nieco się powiększył. Brunet z całych sił starał się nie wybuchnąć śmiechem.
-Mój plan jest całkiem prosty i uważam, że mieszczanie nie powinni się w nim połapać. Zaczniemy od tego, że puścimy Shizuo wolno.
Na te słowa po tłumie rozbrzmiał okrzyk zdziwienia. Zaczęto wyklinać go jako zdrajcę, a niektórzy, mniej opanowani, chcieli również Izayę związać linami. Mardama stuknęła swoją laską o ziemię, a huk ten był tak głośny i potężny, że ziemia zadrżała, a lampiony powieszona nad straganikami zaczęły się bujać. Czarownicy ucichli, a ona skinieniem ręki kazała lekarzowi kontynuować.
-Puścimy go wolno, ale nałożę na niego zaklęcie milczenia. Więc możemy być spokojni, że nas nie wyda. Wrócę z nim do miasta. Jeżeli ktoś zapyta, dlaczego Shizuo nic nie może mówić, on pokaże lekarski wypis, w który zaświadczę, że podczas bitwy zdarł sobie gardło i przez najbliższy czas nic nie może mówić. Gdy minie kilka dni i ludzie z miasta na dobre zajmą się swoimi sprawami, ja wrócę tu z nim i wtedy dokonamy egzekucji- wyjaśnił swój plan Izaya i wyjął podręczną księgę zaklęć, by przypomnieć sobie formułkę Czaru Milczenia. Nie musiał czekać na opinię i werdykt. Wiedział, że jego reputacja, sława i zaufanie, jakim był darzony, wystarczą by mieć pewność, że wszyscy przyjmą opracowany przez niego plan. Istotnie, słuchacze poczęli potakiwać między sobą, wymieniać zdanie, bić brawo. Izaya był z siebie bardzo zadowolony.
-„Twoja pycha cię kiedyś zgubi”-pomyślał Shizuo, który miał ochotę wgnieść przemądrzałą głowę Izayi w piach. Był wkurzony, nic nie mógł zrobić, a jakiekolwiek słowa mogłyby zmienić ich decyzję o chwilowym puszczeniu go wolno. Wiedział, jak głupi plan to był. Gdy tylko dotrą do miasta, Shizuo wymusi na nim, żeby zdjął zaklęcie, a potem zabije osobiście, nie czekając na wyrok sądu. Tak, ta myśl dodała mu otuchy i w głębi duszy nawet cieszył się, że Izaya był wśród czarowników.
Mardama zastanawiała się chwile, w wielkim skupieniu rozpatrywała plan i to myślenie przyprawiło ją o straszny ból głowy, ale w końcu zrozumiała mniej więcej szczegóły i wyraziła zgodę na jego realizację. Izaya posłał jej wdzięczny uśmiech, otworzył książę na odpowiedniej stronie i czytając formułkę zaklęcia, otwartą dłoń skierował w stronę Shizuo, który lekko się przeląkł tego gestu. Zastanawiało go, czy to będzie bolało. Coś w rodzaju niebieskiej świetlistej mgiełki przeleciało od dłoni czarownika i owinęło szyję rycerza. Krążyło wokół niej przez moment, aż w końcu jak sztylet wbiło się w krtań. Shizuo syknął. Odczuł ból tego zaklęcia, ale nie było to takie zwykłe uczucie. Poczuł, jakby tysiące małych ostrych igieł zostało wbite w jego szyję. Jedna po drugiej. Wykręcał głowę na wszystkie strony chcąc pozbyć się tego przeklętego kłucia, które wraz z niebieskim światłem zniknęło. Izaya dumny z siebie, zamknął książkę i schował do kieszeni długiego płaszcza.
-Rozwiążcie go. Nie będzie miał siły, żeby cokolwiek wam zrobić- rozkazał Izaya. Dwóch ludzi podeszło niepewnie do blondyna i machnięciem dłonią rozwiązali liny i rozkuli łańcuchy. Shizuo myślał, że Izaya po prostu nie docenia jego możliwości, chciał wstać i przywalić czarownikowi. Jednak po dwóch krokach o mało nie padł jak długi na ziemię. Zaklęcie tak jakby wyssało z niego siłę. A miało tylko zabrać mu głos. Pieprzona czarna magia.
-Nie lekceważ moich czarów, Shizu-chan, bo możesz przez to kiedyś źle skończyć- pogroził mu palcem Izaya, a Shizuo spojrzał na niego wzrokiem, który mógłby zabić.
-Przyprowadź go zatem za trzy dni. Wyruszcie, gdy tylko słońce zajdzie. A teraz wracaj do miasta i zabierz stąd rycerza- rozkazała Mardama. Czarownik pokłonił jej się w pas i ruszył w kierunku lasu. Shizuo ruszył za brunetem, złowrogo mierząc zebranych ludzi. Szedł ostrożnie, żeby nie poślizgnąć się na jakimś kamieniu i nie zlecieć w dół stromizny. Uderzenie twarzą w drzewo nie było zbyt optymistyczną opcją. Obserwował światło lampionu czarownika. Izaya na pewno znał całą tą drogę na pamięć. Gdy po jakimś czasie, który Shizuo wydał się krótszy niż ten w jakim doszedł na szczyt, Izaya zaczął rozmowę:
-No, Shizu-chan, udało ci się mnie nakryć- powiedział z udawaną szkodą w głosie, jakby bawił się z blondynem w chowanego.- Wiesz, zaskoczyłeś mnie. Naprawdę, nie spodziewałem się, że wyśledzisz mnie aż na sabat. Znaczy jakoś w połowie drogi zrozumiałam, że ktoś  za mną idzie, ale byłem pewien, że zgubi się  w lesie. A tu taka niespodzianka! Jednak cię nie doceniłem, Shizu-chan. Ciągle nie wiem o tobie tyyyylu rzeczy- czarownik prowadził jednostronną rozmowę, której Shizuo słuchał mimo woli. Chciał go uderzyć, ale ledwo szedł. Chciał kazać mu się zamknąć, ale nie miał takiej możliwości. Czuł, jak cała złość i frustracja zbierają się w jego ciele i wiedział, że jak tylko odzyska pełnię sił, to lepiej dla innych ludzi, żeby się do niego nie zbliżali. Starał się ignorować irytujący głos towarzysza drogi i postanowił podziwiać okolicę wokół. Nie, żeby pola i pagórki były najbardziej interesującą rzeczą na świecie, ale wszystko było lepsze od monologu tego parszywego czarownika. Szli i szli, Izaya gadał jak nakręcony, a Shizuo zastanawiał się jak będzie funkcjonował przez te trzy dni. Generalnie w ogóle nie miał zamiaru dać się spalić, ale pierwsze trzy dni musiał wytrzymać. Uświadomił sobie też, że teraz czarownice to już nie sprawa Kościoła, a sprawa osobista. Upokorzyli go w niewybaczalny sposób i Shizuo zrobi wszystko, by odzyskać swój podeptany honor.
-Shizu-chan!- wydarł się Izaya.- Posłuchasz mnie wreszcie, czy bardzo ci zależy na tym, żeby robić za podpałkę?- blondyn wyrwał się z zamyślenia i zwrócił głowę w jego stronę.
-No dziękuję- powiedział z wyrzutem.- Ale do rzeczy. Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że nie zabrałem cię stamtąd z takich błahych powodów, jakie wcisnąłem im na górze?
Shizuo spojrzał na niego pytająco, nie bardzo rozumiejąc, co brunet ma na myśli. Izaya pokręcił głową z pożałowaniem.
-Naprawdę sądzisz, że powiązaliby twoje zniknięcie z czymś takim jak sabat? Prędzej posłaliby listy gończe za twoim porywaczem lub zabójcą, lub Bóg wie co jeszcze. Czarownice to byłoby ostatnie skojarzenie, jakie przyszłoby im do głowy. Poza tym, w tym mieście nikt nawet nie odważyłby się wejść do Nocnego Lasu, nie mówiąc już o posądzaniu o zabójstwo grupy osób władających czarną magią- wytłumaczył czarownik, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. I rzeczywiście, po tych wyjaśnieniach, wszystko złożyło się w jaką taką całość.
-„Czyli Izaya ma w tym jakiś swój cel. Chrzaniony egoista, zawsze ma wzgląd tylko na siebie.”-pomyślał Shizuo. I w rzeczy samej miał rację.
-Pewnie zastanawiasz się teraz, czy mam w tym jakiś swój cel. Odpowiedź też już pewnie znasz. Nie zdradzę ci wszystkiego, bo straciłbym całą zabawę, ale wyjawić ci mogę, iż nie chcę twojej śmierci.
Na te słowa Shizuo aż przystanął z wrażenia. On z radością patrzyłby na śmierć swojego wroga, a Izaya popuszcza taką okazję? Dlaczego? Gdzie to ma sens? No tak, trzeba pamiętać o tym, że czyny Izayi mało kiedy mają jakąś logiczną całość. „I niby jak chcesz to zrobić!? Nie pójdziemy na górę? Pewnie by cię dopadli, a ty nie jesteś aż tak głupi. Więc co?! O co ci chodzi?!”
-Wiesz, mam pewien plan, o którym opowiem ci dzisiaj, jak tylko się wyśpię. Przyjdź do mnie o trzynastej. Tylko nikomu nie mów o tym, co widziałeś w nocy ani o tym, kim jestem. Musi ci być wiadome, że nawet, jeżeli mnie zabijesz, to Mardama i tak cię dorwie. I nie tylko ty możesz się na tym sparzyć-przestrzegł go Izaya. Blondyn mimo wszystko rozumiał sytuację i faktycznie nie chciał, żeby ktoś inny na tym ucierpiał. Chyba, że byłby to Izaya. Wtedy nie miał nic przeciwko.
Doszli wreszcie do miasta, przeszli przez bramę, po cichu omijając śpiących strażników, i rozeszli się do swoich domów. Shizuo ciężko padł na swoje łóżko i momentalnie zasnął. To wszystko okrutnie go zmęczyło. 

Po pokoju rozległo się pukanie. Izaya zaprosił gościa do środka. Szybko uprzątnął papiery z biurka na kupkę i położył z boku. Do pokoju wszedł Shizuo. Twarz miał zmęczoną i widać było, że chętnie by jeszcze pospał. Od niechcenia rozglądnął się po pokoju. Biurko, przy którym siedział Izaya stało koło okna. Na ścianach gwoźdźmi przybite były duże skrypty z przekrojem ludzkiego ciała i szkieletu, inne przedstawiały jakieś opisane obok obrazków zioła. Półki stały zapchane książkami, a te, które się już nie zmieściły, leżały na stosikach pod ścianą. W szafkach z oszklonymi drzwiami stały różnej wielkości fioki i buteleczki, małe pudełka i lniane woreczki. Ciekawsze jednak od nich były szafki z drewnianymi drzwiczkami zamkniętymi na kłódki. Ciekawe, co kryło się w środku. Po chwili zastanowienia Shizuo stwierdził, że jednak wolał nie wiedzieć. Usiadł na krześle przy biurku, oparł łokieć o blat, na dłoni położył głowę i spojrzał na Izayę, oczekując obiecanych wyjaśnień. Czarownik spojrzał jakby zaskoczony na blondyna, ale zaraz teatralnie pacnął się otwartą dłonią w czoło, jakby  właśnie sobie przypomniał, że Shizuo nie może mówić. Uśmiechnął się wrednie i zaczął opowiadać:
-Tak więc, mój niemy kolego, opracowałem pewien plan, który być może cię zadowoli, ale być może też rozzłości. Dlaczego? Ponieważ TY- wskazał palcem na rycerza- będziesz musiał ZAUFAĆ MNIE-tu wskazał na siebie. Shizuo zmarszczył brwi, chciał wstać i walnąć Izayę w tę przemądrzałą gębę, ale w miarę jak brunet opowiadał dalej, złość Shizuo powoli gasła i nawet zakwitła w nim mała nadzieja, że to może wypalić.

Był późny ranek, gdy wyruszyli. Izaya w przychodni zostawił informację, że wyrusza do chorego za miasto i nie wróci do wieczora. Shizuo w zameldował w oddziale, że dzisiaj nie będzie go na ćwiczeniach, ponieważ rusza z lekarzem jako ochrona. Znajomi z oddziału zdziwili się mocno, gdyż w mieście nie było nikogo, kto nie wiedziałby jak bardzo ci dwaj się nienawidzą, ale jakoś żaden nie zapytał czy nie zabronił mu. Taki to był dla nich szok. A jeszcze większym szokiem był fakt, że Shizuo po trzech dniach rzekomej kuracji dalej nie umiał nic powiedzieć. Nikt jednak nie kwestionował metod leczenia Izayi i Shinry. Renoma tej dwójki była nie do podważenia.

-No pięknie, pięknie, Izaya. A więc wywiązałeś się z zadania- pochwaliła go Mardama, oglądając świeżo zbudowany stos, do którego przykuty był Shizuo. Podobała jej się wyniosłość stosu, gdyż pal stał jakby na podwyższeniu. Była pewna, że dzięki takiej ofierze przypodobają się bogom na długi czas.- Powiedz mi tylko, dlatego ten młodzieniec jest nieprzytomny?- zapytała podejrzliwie. Izaya poczuł się, jakby złapano go na przestępstwie. Nie sądził, że ktoś zwróci na ten szczegół uwagę. Znaczy, jasne to nie to samo, jeżeli ofiara nie ginie w agonii i krzyku rozpaczy, ale ciało to ciało.
-Miałem z nim mały problem, gdy przyszło co do czego zaczął się wyrywać i próbował uciekać, i jedynym co mi przyszło do głowy było unieruchomienie go. W panice, że ucieczka może mu się udać, zapomniałem o moich mocach i chwyciwszy jeden z mniejszych kijów, zdzieliłem go w głowę, a ten stracił przytomność.
-I do tej pory tak trwa? Troszkę przydługo…
-Jak widać mam w sobie większą siłę niżby się mogło zdawać. W każdym razie, jestem pewien, że żar płomieni pobudzi go do krzyków, by potem uciszyć na wieki- zapewnił Izaya, chcąc zapobiec dalszym spekulacjom. Mardama swoje lata miała. Może dwieście, a może dwieście- pięćdziesiąt, nikt już tego nie liczył, i przez ten wiek stała się bardzo podejrzliwa i zrzędliwa. Ciężko było uciszyć ją, gdy już zaczęła, ale Izaya miał dzisiaj szczęście. Mardama nie zastanawiała się więcej i poszła usiąść do stołu biesiadnego, gdzie wszyscy czekali na rozpoczęcie przedstawiania. Izaya odetchnął i zaczął obmyślać plan od nowa. Musiał z powrotem obudzić Shizuo, co wcale nie było taką łatwą sztuką, gdyż mieszanka, jaką blondyn dostał przed całym zdarzeniem, była trudna do kontrolowania  przez magię. Nawet przez tą, którą władał czarownik.
Gdy tylko księżyc oświetlił okolicę, podpalono stos.  Ogień powoli zajmował kolejne drwa i rozprzestrzeniał się coraz wyżej i wyżej aż płomyki zaczęły muskać ubranie blondyna, który, nieświadom całej sytuacji, spał dalej. Może i lepiej dla niego, że spłonie po cichu, ale dla wiedźm i czarowników będzie to równoznaczne ze spartaczeniem rytuału składania ofiary. Izaya musiał szybko wymyślić coś by wybudzić blondyna, a zarazem sprawić, by przeżył ten bestialski obrządek. Gdy płomienie zaczęły w pełni pożerać blondyna, Izaya najdyskretniej jak potrafił rzucił na Shizuo zaklęcie chwilowego pobudzenia. Wiązało się to z pewnym ryzykiem, że Shizuo jakoś ucierpi przez to, ale czarownika mało obchodziły małe rany, jakich rycerz dozna. W momencie, gdy Izaya skończył szeptać formułkę, Shizuo nagle zbudził się, biorąc głęboki oddech, jakby wynurzył się z głębokiej wody. Sekundy zajęło mu zrozumienie sytuacji w jakiej się znalazł. Zaczął się szarpać, krzyczeć i wyć, płomienie były bezlitosne, parząc i osmalając jego skórę. Wiedział, że nie tak to miało wyglądać. Izaya przecież obiecywał co innego. Wiedział, po prostu wiedział, że tej przeklętej pchle nie można ufać i że zrobił największy błąd w swoim życiu. Zrozumiał, że Izaya zaciągnął go tu specjalnie, omamił go obietnicami planu idealnego, a Shizuo desperacko dał się temu zwieść. Jakoś wierzył, że to wypali. I rzeczywiście, wypaliło. Szkoda, że skórę na jego ciele. Nie rozumiał jak mógł zaufać temu człowiekowi w tak ważnej sprawie, jaką było jego życie. Chciał go zobaczyć. Chciał się upewnić, czy to Izayi plan, czy jakiś błąd sprowadziły go do tej okropnej sytuacji. Niestety przez wszechobecne płomienie i dym, Shizuo nic nie mógł zobaczyć. Ból był okropny. Parzył, kuł, piekł. Pożerał go całego, paraliżował ciało, wyciskał łzy i pot. Shizuo miał dość. W tym momencie wolał umrzeć już teraz niż czekać aż ta przeklęta agonia sama dopali się do końca. Krzyczał, miał dość. To było piekło.
Zbiorowisko było jak najbardziej pod wrażeniem. Bawił ich fakt, że Shizuo ocknął się w tym momencie, nieświadom zupełnie tego, co się z nim dzieje. Jego nieludzkie krzyki niosły się po górze, ginąc w gęstym lesie. Izaya należał do tego bestialskiego społeczeństwa, to fakt niezaprzeczalny, jednakże, nigdy nie był zwolennikiem palenia ludzi żywcem. Gdy tylko wychodził taki temat on usuwał się z rozmowy, nie chcąc o niczym decydować. Nawet ktoś taki jak on nie uważał, by ktokolwiek mógł na taki los sobie zasłużyć. I mimo tego, że krzyki Shizuo raniły jego uszy, a widok tego okrucieństwa był dla niego nie do zniesienia, poczekał jeszcze chwilę i zamknął zaklęcie równie dyskretnie, jak je otworzył. Krzyki ustały, Shizuo przestał się ruszać, a ogień z sekundy na sekundę pochłaniał ciało najznamienitszego rycerza epoki. Z czasem ciało było coraz mniej widoczne, zanikało w gęstych płomieniach. Gdy ogień powoli zaczął dogasać, czarownice i czarownicy zaczęli rozchodzić się w swoje strony. Ludzie zadowoleni z widowiska i szczęśliwi, że będą traktowani łaskawie przez swoich bogów, odchodzili spokojnie, bez podejrzeń. I tylko Izaya czekał do samego końca. Siedział na drewnianej ławie i patrzył się w ogień, rozmyślając na różne tematy. Nie był senny. Podparł łokcie na kolanach, a na dłoniach brodę i siedział, i czekał. Mardama pochwaliła go za doprowadzenie szpiega i po raz kolejny pochlebiała mu i przypominała, że godzien jest swojego stanowiska. Izaya pokornie dziękował i uśmiechał się nieco wymuszenie. Był z siebie dumny. Z siebie i swojego planu idealnego. Dziwiło go, że ci wszyscy ludzie zebrani tutaj nie wykryli żadnego szwindla, a trzeba wiedzieć, że czarownicy wcale tacy głupi nie byli. W większości to bardzo wykształceni i inteligentni przedstawiciele rodzaju ludzkiego. Tylko niekiedy mniej ludzcy i zbyt pochłonięci magią, by móc pewne rzeczy dostrzec. Całe szczęście, że Izaya nie miał takiego problemu i jak zawsze absolutnie wszystko kontrolował. Upewniwszy się, że wszyscy opuścili miejsce spotkania, podszedł do dogasającego stosu. Przekopawszy kijem popiół i drewienka dostał się do skrzyni. Drewniana skrzynia, która od początku stała pod całym stosem, o dziwo, była w stanie nienaruszonym.  Ze skrzyni wyciągnął ciągle nieprzytomnego, acz lekko poparzonego Shizuo Heiwajimę. Przysporzyło mu to trochę wysiłku, wszak rycerz do lekkich osób nie należał, a na pewno cięższy był od drobnego czarownika. Brunet odciągnął go do ogniska i położył na ziemi, po czym położył się obok niego. I znów musiał poczekać. Zamknął oczy i przysnął na chwilę. Gdy się obudził było jaśniej niż wtedy, gdy się kładł. Niewielkie światło, a właściwie zorza słoneczna, wskazywałaby na wczesne godziny poranne. Bardzo wczesne.  Spostrzegł również, że Shizuo nie leży obok niego, a stoi obok beczki z wodą i obmywa rany.
- Witam z powrotem wśród żywych, Shizu-chan- wykrzyknął, idąc w kierunku blondyna. Shizuo, gdy tylko usłyszał to znienawidzone przezwisko, odwrócił się, podbiegł do Izayi i przyłożył mu pięścią w twarz. Brunet, który nie spodziewał się takiego obrotu sprawy, upadł na ziemię i tak został, kuląc się z bólu.
-Plan był inny!!- wydarł się na niego i podniósł z ziemi za poły płaszcza.
-Spokojnie, Shizu-chan. Wystąpiły pewne niespodziewane okoliczności i musiałem cię obudzić- wytłumaczył Izaya, któremu policzek powoli zaczynał puchnąć.
-Niespodziewane okoliczności powiadasz…?- powtórzył Shizuo i puścił ubranie czarownika.- Co takiego stało się, że połowa mojego ciała jest poparzona!? Nie tak się umawialiśmy i jeżeli tak ma wyglądać ZAUFANIE w kwestii ŻYCIA według CIEBIE to pozwól, że cię zatłukę na miejscu!
-Po co te nerwy-pokręcił głową Izaya i otrzepał się z ziemi.-Musiałem zrobić coś, żeby nie zdradzić naszego przekrętu.
-I dlatego mnie podpaliłeś żywym ogniem? Świetnie, naprawdę, chyba zacznę bić pokłony twojej wspaniałomyślności- ironizował i ruszył w stronę leśnej ścieżki.
-Ale uratowało ci to życie, mam rację? Więc czy nie należy mi się aby coś więcej niż sarkazm?
Shizuo zamyślił się chwilę. Całe ciało go boli, czuł się oszukany przez Izaye. Ta noc była najgorszym co go w życiu spotkało. Ale przynajmniej już mógł mówić i co najważniejsze żył.
-Mogę już mówić- stwierdził rzecz oczywistą.
-Nawet moje czary nie trwają w nieskończoność, Shizu-chan- westchnął Izaya.
-Dziękuję za pomoc- burknął Shizuo, któremu takie słowa łatwo nie przyszły. Ruszyli przez las, wolnym krokiem, ponieważ rycerz nieco kulał, a Izaya po drodze opowiadał co zmusiło go do takich, a nie innych środków ukrycia szwindla.

No właśnie. Cały przekręt, jaki młody czarownik opracował był dosyć ciekawym przedsięwzięciem. Spalić kogoś żywcem tak, by go nie poranić a w dodatku, gdy płomienie opadną wydostać go całego i zdrowego? Brzmi jak bajka, którą można opowiadać dzieciom na dobranoc. Jak to się stało? Shizuo przeżył, a Izaya utrzymał szacunek wśród czarowników. By się tego dowiedzieć musimy cofnąć wydarzenia do momentu podróży.

Gdy doszli na górę było koło południa. Shizuo wydawało się, że w noc sabatu droga była dłuższa, ale może tylko mu się zadawało. Na szczycie nikogo nie było, Izaya upewnił się, że będą tu tylko oni. Żeby wszystko się udało musiał poczynić odpowiednie przygotowania i nikt z zebranych nie mógł o tym wiedzieć. Z  pomocą Shizuo przygotowali stos. Pod drewno i siano włożyli skrzynię. Drewniany  nieduży obiekt miał posłużyć blondynowi jako schronienie. Zabezpieczony specjalnym zaklęciem nie mógł się spalić. Cały trik polegał jednak na miksturze. Kiedyś Izaya odkrył, że specjalna mieszanka niemal całkowicie zatrzymuje bicie serca. Tętno wtedy jest tak niskie, że ma się wrażenie iż dana osoba nie żyje. Gdy zbliżał się wieczór i godzina spotkania, a Shizuo był już odpowiednio przywiązany do pala ( w taki sposób, aby w odpowiednim momencie „wpadł” do skrzyni) Izaya podał mu miksturę. Ten oczywiście niezbyt było do dziwnej cieczy przekonany, ale odpowiednie argumenty Izayi jakoś go przekonały. Pod wpływem eliksiru i zaklęcia, które chroniło go przed ogniem, klęczał przywiązany do pala. Dalsza część historii jest już znana. Izaya musiał „wyłączyć” wszystkie magiczne siły oddziaływujące na Shizuo, by plan się nie wydał i poza tym małym incydentem wszystko potoczyło się idealnie.

Słońce było już na niebie, gdy ujrzeli pierwsze domy i mury miasta. Cała historia była już znana obu stronom i szli sobie spokojnie marząc jedynie o miękkim posłaniu, na którym prześpią połowę tego dnia. I gdy byli już niedaleko, Shizuo naszła pewna myśl.
-Pamiętasz jak mówiłeś, że nie chcesz, żebym zginął?-zapytał, patrząc przed siebie.
-Tak.
-Co miałeś na myśli mówiąc, że masz interes w ratowaniu mi życia?
Izaya zaśmiał się cicho i zaraz odpowiedział.
- Czyż rycerzy nie obowiązuje pewien kodeks?
-Obowiązuje, ale co to ma teraz do rzeczy?- odpowiedział pytaniem zdziwiony blondyn.
-A no to, że pewna część tego kodeksu opowiada o wdzięczności. Uratowałem ci życie, prawda? W takim razie powinieneś mi się odwdzięczyć- tłumaczył spokojnie i z uśmiechem zwycięstwa na ustach. Shizuo zrozumiał o co brunetowi chodziło. Zazgrzytał zębami z niezadowolenia. Wiedział, że Izaya NIC nie zrobi bezinteresownie. A już na pewno nie dla niego. Tak samo Izaya doskonale wiedział, że Shizuo zbyt mocno ceni sobie swój honor i dumę, by wydać kogoś, kto uratował jego życie.
-Niech ci będzie. Nikomu nie powiem o twoich magicznych praktykach. Ale spróbuj mi tylko podpaść!- zagroził, choć był świadom, że Izaya tak łatwo się nie potknie i nie zepsuje tego wszystkiego, na co sobie zapracował.
Czarownik dumny z obrotu sprawy, uśmiechnął się i jeszcze pewniej ruszył do przodu.
-A tak w ogóle to jak ja mam usprawiedliwić te wszystkie oparzenia na moim ciele? Przecież rzekomo odwiedzaliśmy tylko chorego z poza miasta.

-Hmm… powiedz, że podczas nocnego postoju potknąłeś się i wpadłeś do ogniska-  zachichotał i przyspieszył kroku. Wyczuł idealnie ten moment, bo Shizuo nieco się wkurzył i popędził za nim, a głośno wykrzyczane „IZAYA!” z pewnością obudziło w mieście wszystkich tych, którzy jeszcze nie wstali. 



czwartek, 31 października 2013

Durarara w średniowieczu- "Sabat czarownic"- cz.I

Witajcie moi czytelnicy w tym jakże mrocznym dniu. Nie, to niestety nie nowy rozdział "Słuchaj", ale za to coś zupełnie nowego. Otóż postanowiłam napisać dodatek na Halloween, a inspirację na to przyniósł mi obrazek, który zobaczyć możecie na górze. Raz go zobaczyłam i wiedziałam, że nie zostawię go bez historii. Generalnie miał to być one-shot, ale po pierwsze nie wyrobiłam się, a po drugie wyszło dłużej niż się spodziewałam. Także tutaj macie pierwszą cześć. Durarara osadzona w czasach średniowiecza i uwaga: To nie jest Japonia. Dodatkowo dodam że występują tu tylko oryginalne pairingi z anime C: Miłego czytania, komentarze mile widziane, a ja uciekam na imprezę do koleżanki. Będę duchem xDD


anime: Durarara!!
pairingi: oryginalne z anime
uwagi: akcja w średniowieczu, to nie Japonia





-Wrócili! Zróbcie miejsce, wrócili! Wiwat zwycięzcom! Wiwat bohaterom!
Po mieście rozległy się salwy radości. Ludzie zbierali się przy bramie głównej, przy ulicach i na placu. Do Ikebukuro wróciły wojska królewskie. Rycerze piechoty i kawalerii szli dumnie przez ulice miasta. Miny mieli poważne, spojrzenia skupione, jednak wszyscy obserwujący ich wiedzieli, że bitwa została wygrana. Mieszczanie rzucali kwiatami, radowali się, stęsknione matki wykrzykiwały imiona synów.  Gdzieś tam wśród srebrnych hełmów, sztandarów i proporców wyłaniała się blond czupryna. Złote spojrzenie, do którego wzdychała połowa młodych dziewcząt, spokojnie lustrowało mieszkańców, jakby kogoś szukając. Może swojej ukochanej? Może rodziny? Matki, córki, siostry? Nie. Oto najznamienitszy rycerz, Shizuo Heiwajima, zwany również Bestią z Ikebukuro, poszukiwał pewnego mężczyzny. Czarne włosy, niesfornie wystające spod kaptura czarnego płaszcza, czerwone oczy, jakby sam diabeł był w nich ukryty, szyderczy uśmiech, który tylko on miał zaszczyt poznać. Ten człowiek był dla Shizuo większym wrogiem niż wojska, którym stawił czoła kilka dni temu. Zagadką, której nie umiał rozwiązać. Osobą skrywającą więcej niż skarbiec króla. Szukał go i miał nadzieję nigdy nie znaleźć, bo może pod jego nieobecność ta wredna wesz została spalona na stosie za sztuki magiczne! Niestety złudne były jego nadzieje, gdyż diabelskie oczy spoglądały na niego z okna dwupiętrowej chaty, a gdy tylko spotkały się ze złotym wzrokiem rycerza, Shizuo poczuł, że sam mógłby zniszczyć dwutysięczny oddział wojsk. Takie emocje i wzburzenie budził w nim owy człowiek.
A brunet posłał mu tylko uśmieszek i odszedł od okna.
-Coś nie tak, doktorze? – zapytała go starsza kobieta, która była aktualnie jego pacjentką.
-Nie, wszystko w porządku. Sprawdzałem tylko cóż to za wzburzenie na zewnątrz. Wojsko wróciło i zdaje mi się, że jest to powrót zwycięzców, więc jeżeli zaraz pani pójdzie, to może zdąży ich zobaczyć. A co do dolegliwości, dam pani mieszankę ziół. Proszę pić z nich napar dwa razy dziennie, a bóle pleców powinny ustąpić po kilku dniach- powiedział brunet i podał kobiecie paczuszkę ziół. Pacjentka podziękowała i opuściła izbę. Lekarz z uprzejmym uśmiechem pożegnał kobietę i gdy tylko drzwi się zamknęły, na twarz wstąpiła złość.
-„A więc przeżyłeś bitwę, Shizu-chan”- pomyślał, obserwując z okna oddalający się już oddział armii. Z zamyślenia wyrwał go krzyk jego przyjaciela z dołu budynku:
-Izaya! Na razie nikogo nie ma w poczekalni, więc możesz zrobić sobie przerwę!
Izaya Orihara, bo tak właśnie miał na imię, był lekarzem. Nie aż tak dobrym jak jego przyjaciel, Kishitani Shinra, z którym wspólnie prowadził przychodnię, ale jego lekarstwa były na tyle cenione w mieście, że nie raz zdarzyło mu się bywać na królewskich ucztach,  wśród innych znakomitych osobistości. Izaya kochał ludzi, ale nie z powodu chęci pomocy im został lekarzem. Po pierwsze, będąc kimś takim zyskiwał przywileje. Po drugie, osoby tu przychodzące często rozmawiały z nim na różne tematy, obgadywały sąsiadów, przychodzili nawet po rady. Wiedział o wszystkim, co dzieje się w mieście. Dziwnym sposobem większość jego pacjentów uważała go za człowieka godnego zaufania. A po trzecie i najważniejsze- czy istnieje lepsza przykrywka dla czarownika niż bycie lekarzem?! W czasach jak te, gdzie kościół ma największą rolę, a za wszelkie magiczne praktyki można spłonąć na stosie, nie ma co ryzykować. Taki układ pasował mu najbardziej, jednak było coś, co mogło go zniszczyć. Albo raczej ktoś. Ów blondwłosy rycerz stanowił dla niego ogromne zagrożenie. Shizuo w jakiś sposób zaczął podejrzewać Izayę o czary. Raz przyłapał go na przyrządzaniu eliksiru i tak się zaczęło. Czarownikowi udało się przekonać go, że to wcale nie jest żaden dziwny eliksir, ale lekarstwo. Pozmyślał  i udało mu się choć troszkę podejrzenia odsunąć. W gadaniu i kręceniu Izaya nie miał sobie równych, a Shizuo, który według niego nie tylko ciało okute miał w blachę, ale również i umysł, mierząc go wzrokiem puszczał mu wybryki płazem. Ta dwójka nie przepadała za sobą odkąd skończyli szkołę przykościelną, ale nie wiedzieć czemu, Shizuo ciągle nie wydał Izayi. Może nie miał wystarczających dowodów? Wszak za fałszywe oskarżenia groziły wysokie kary, a wydział prawa to ostatnie co blondyn chciał mieć na głowie.

W królewskiej kuchni rozległ się głośny trzask rozbijanych talerzy, potem krzyki kobiety, a za moment z drzwi wyleciała młoda dziewczyna. Upadła na ziemię, a okulary spadły gdzieś pod ścianę. Dziewczyna przeszukiwała ziemię, ale nic nie mogła znaleźć. Bez szkieł nic nie widziała.
-Może tego szukasz, panienko?- melodyjny chłopięcy głos odezwał się gdzieś w jej pobliżu. Wyciągnęła rękę i odebrała okulary. Uśmiechnęła się do chłopaka, który stał nad nią i wyciągał rękę. Jednak nie przyjęła jego pomocy, wstała sama i otrzepała kolana z piachu.
-Nie ja panienką powinnam być nazywana, lecz przyszła pani tego zamku. Ale dziękuję za okulary, Kida- odpowiedziała dziewczyna.
-Jedyną panienką dla mnie jesteś ty, Anri i choćby królewna Saki panowała nad światem, to tylko ty na tytuł panienki zasługujesz- oświadczył, klękając przed nią i chwytając ją za dłoń. Dziewczynę oblał rumieniec i szybko zabierała swoją rękę.
-Gdyby każdy był taki miły jak ty. Ale nie zwodź mnie takimi słówkami, bo wiem, że to nie do mnie wzdychasz. Pamiętaj, że panienka Saki to córka królewska i za wysokie są to progi, na twe krótkie nogi.
Lecz Kida nie zrażony w zupełności słowami brunetki, przyjął pozę niczym poeta czytający swe twory na środku placu i rzekł:
-Może i ja, zwykły stajenny, mam nogi krótkie, lecz wierzę że Saki kiedyś obniży progi, bym i ja mógł w zamku zawitać. Wszak nie czytywałaś ballad Pani Celtyckiej, że miłość nie od statusu zależy lecz od uczucia?
Na wspomnienie o Celtyckiej Pani, dziewczyna wstrzymała oddech i nerwowo rozglądnęła się wokół, czy aby nikt ich rozmowy nie słucha. Przybliżyła się do chłopaka i półgłosem upomniała go:
-Nie wiesz, że twory Pani Celtyckiej są zakazane przez kościół?! Za czytywanie tego przewidziane są bardzo surowe kary. Pewna dziewczyna straciła palec lewej ręki, za trzymanie jednej książki w domu. Mimo, że nigdy jej nawet nie otworzyła-opowiadała z przerażeniem Anri, a Kida wzruszył tylko ramionami.
-Nie rozumiem kościoła. Książki te nic złego nie przekazują i jest to jedyna rzecz jaką czytam. Powinni docenić to, że nawet taki parobek jak ja, posiada tę rzadką umiejętność. Jeżeli istnieje jakaś prawdziwsza miłość, niż w tych balladach, to jest to tylko miłość rzeczywista.
A Anri uśmiechnęła się szczerze. Może jej przyjaciel był kobieciarzem i od przelotnych romansów nie stronił, to jeżeli przychodziło o prawdziwej miłości rozmawiać, on zawsze coś ciekawego miał od powiedzenia. A jej wypowiedź o wysokich progach tyczyła się również jej samej. Kida i Anri mieli jeszcze jednego przyjaciela-Mikado. Niestety pewnego dnia zaczęli oddalać się od siebie. Mikado został giermkiem najznamienitszego rycerza- Shizuo Heiwajimy. Odkąd pobiera u niego nauki zmienił się, stał się nieosiągalny  dla tej dwójki. Dziewczynie to przeszkadzało. Tęskniła za czasem, gdy doskonale bawili się w trójkę, biegali po łąkach, udawali rycerzy bijąc się kijami, czytając książki o duchach, których tylko Kida się nie bał. On od zawsze lubił łamać wszelkie reguły. Wszyscy trafili do służby zamkowej. Anri pomagała w kuchni, Kida był stajennym a Mikado postanowił zostać giermkiem. I mimo tego, iż podczas gdy wojsko prowadziło bitwę to spędzili trochę czasu z Mikado tak wiedzieli, że jak tylko sir Shizuo wróci, to znów go stracą. A on zaklinał się, że przyjaciele są dla niego najważniejsi, więc nie rozumieli poczynań chłopaka.

-Shinra, znów idziesz się z nią spotkać?- Izaya zagadnął skradającego się chłopaka, a ten momentalnie wyprostował się, jakby został przyłapany na przestępstwie.
-C-czemu tak sądzisz? I-idę tylko na spacer- tłumaczył się doktor. Izaya siedział przy stole na dole chaty, pił herbatę i czytał jakąś książkę, prawdopodobnie Księgę Zaklęć. Oboje mieszkali w jednym domu, gdzie mieli także przychodnie. Było to wygodniejsze i tańsze. Chata była gównie z drewna, skromnie urządzona. Mieli kominek, ogromny regał z książkami, drewniany stół i cztery krzesła. Na dole był gabinet i pokój Shinry, na górze zaś urzędował i mieszkał Izaya.
-Nie kłam, bo nie umiesz, a poza tym widziałem cię kiedyś, gdy zbierałem grzyby wieczorem. Powinniście się bardziej ukrywać- doradził, nie odrywając oczu od lektury.- Poza tym nie uważasz, że spotykanie się z Panią Celtycką jest zakazane bardziej niż czytanie jej utworów? Podejrzewam, że gdyby ktoś nadał o tobie królowi lub kościołowi, nawet przywileje czy twoja reputacja nie obroniłyby cię przed karą.
-Powiedział człowiek praktykujący magię pod nosem króla- odgryzł się szatyn, poprawiając okulary i nieco się rozluźniając.
-Najciemniej jest zawsze pod latarnią-zaśmiał się- Uważaj na siebie, poza miastem w nocy jest niebezpiecznie- przestrzegł przyjaciela. Shinra zabrał płaszcz, lampion i wyszedł  z chaty. Było już dosyć późno, miasto było ciche i puste, tylko w niektórych okiennicach migotało światło. Shinra szedł w kierunku zachodniej bramy. Nieopodal niej czekała na niego pewna nietypowa osobistość. Gdyby jakiś strażnik zapytał go, dokąd zmierza o tak późnej porze, zawsze mógłby powiedzieć, że idzie do chorego z poza miasta. Przeszedł przez bramę i szedł dalej wzdłuż ścieżki. Księżyc świecił jasno, oświetlając nieco okolicę. Ścieżka była dosyć szeroka, prowadziła przez pola, na których spali pastuszkowie ze swoimi owcami i psami. Noc była dosyć ciepła, bezwietrzna. W okolicy od czasu do czasu dało się słyszeć pohukiwanie sowy albo inne odgłosy nocnych zwierząt. Gdy był już wystarczająco daleko od miasta i murów zamku, zboczył ze ścieżki. Przeszedł przez pole i zatrzymał się przy wzniesieniu. Przysiadł na trawie i czekał. Zbliżała się już godzina spotkania, na które, o dziwo, się nie spóźnił. Serce biło mu szybszym tempem, był bardzo podekscytowany, ale i lekko przerażony. Siedzenie samemu w szczerym polu do najprzyjemniejszych nie należało. Po niedługim czasie zawiał lekki wiatr, płomień w lampionie zamigotał. Shinra wiedział co to oznacza. Podniósł głowę i zaczął uważnie się rozglądać, ale przez panującą wokół ciemność ciężko było cokolwiek zobaczyć. I wtedy usłyszał stukot kopyt, skrzypienie drewnianego wozu. Z oddali wyłaniały się dwa światełka. Z fascynacją w oczach i łomocącym sercem w piersi podniósł się z ziemi i zaczął wymachiwać rękami, i gdy wóz był już wystarczająco blisko ujrzał to, czego oczekiwał od bardzo dawna. Czarny bezgłowy koń, ciągnący drewniany powóz z dwoma latarniami po obu stronach. Powoziła nim postać także odziana w czerń i tak jak koń bezgłowa. Z jej szyi ulatniał się gęsty cień. Swoją głowę wiozła pod ręką, lecz Shinra nigdy nie doznał zaszczytu i przyjemności oglądania twarzy bezgłowej kobiety. Na każdym ich spotkaniu głowa pozostawała ukryta pod chustą.
-Celty , minęły wieki od naszego ostatniego spotkania!-wykrzyczał wskakując na wóz i obejmując kobietę. Ta szybko odepchnęła go i chwyciła pióro i plik pergaminów.
„Nie krzycz tak, głupcze”
 -napisała na karcie papieru, a Shinra ucichł. Gdy usadowił się wygodnie obok niej, Celty popędziła konia i ruszyli na nocną przejażdżkę.
-Czy wiesz, że w mieście zakazali czytania twoich ballad? Kościół poczuł się zagrożony, gdy ludzie zaczęli pisać co im ślina na język przyniosła i zaczął skrupulatnie sprawdzać i cenzurować, a nawet spalać księgi, które podważały jakiekolwiek poglądy przez zakon głoszone. W odpowiedzi na pergaminie, który trzymał Shinra w rękach pojawiły się słowa.

„Dlaczego moje powieści są zakazywane? Nie piszę niczego, co mogłoby jakkolwiek podważać religię. Może i nie wyznaję waszej wiary, ale nikogo i niczego nie obrażam. Jak miłosne ballady mogą demoralizować ludzi?”

-Nie mnie o to pytaj. Ja czytałbym je nawet, gdyby mieli mi za to wydłubać oczy. A gdyby to zrobili, poprosiłbym ciebie, byś sama dla mnie czytała- wygłosił.
Pani Celtycka. Tak przez mieszkańców miasta nazwana została tajemnicza pisarka, której książki pewnego dnia pojawiły się w księgarniach. Szybko zostały zakazane, przez nieznane nikomu znaki zapisane w języku Celtów. Stąd imię Celtyckiej Pani. Nieznane i niezrozumiałe dla nikogo znaki i symbole uznane zostały za satanistyczne, a książki szybko zeszły z obiegu. Zachowało się tylko kilka egzemplarzy, a posiadaczem jednego z nich był Kida. W rzeczywistości symbole żadnych piekielnych przekazów w sobie nie miały. Książki i ballady w nich zawarte opowiadały o miłości. Ale nie takiej zwykłej. Tam czarownicy i służki trwali w romansach, biedacy i księżniczki zawierali śluby. Status nie miał znaczenia. Liczyło się to, co tych ludzi łączyło ze sobą. Celty nie widziała problemu w tym, że ktoś biedniejszy kochał bogatszego, a bogatszy biedniejszego. Nie wiedziała co złego jest w byciu czarownicą i poślubieniu szewca. Gdyby stosowała się do panujących przekonań o podziale ludzi, nigdy nie mogłaby pokochać kogoś pokroju Shinry. Zwykłego lekarza. Przecież ona była bezgłową kobietą, Dullahanem niosącym śmierć, postacią, którą straszy się dzieci wieśniaków, by nie oddalały się nigdzie w nocy. A jednak miała uczucia. I te uczucia chciała przekazywać w swoich utworach. Gdy zdała sobie sprawę, że ich spotkania mogły by nigdy nie mieć miejsca. Poczuła dziwny chłód i samotność. A przecież jej towarzysz siedział obok, uśmiechał się i wesoło o czymś opowiadał. Niepewnie przysunęła się do niego i delikatnie chwyciła z dłoń. Shinra urwał w połowie zdania i zdziwiony spojrzał na kobietę. Po chwili zrozumiał co ją dręczy.
-Znów myślisz o tym samym, prawda?- zapytał, a ona mocniej ścisnęła jego dłoń.- Nie masz się o co martwić. Przecież jestem tu z tobą i nikt nie ma prawa nas rozdzielić. A jeżeli dowiedzą się i każą mi opuścić miasto lub wyrzec się wszelkich relacji z tobą, wybiorę pierwszą opcje. I mogą uznać mnie za opętanego. Nie obchodzi mnie to, póki mogę być z tobą.- to mówiąc objął ją czule, by wiedziała, że to co mówi to nie tylko puste słowa. A Celty poczuła się szczęśliwszą, bo Shinra nigdy jej nie okłamał, więc miała pewność, że i tym razem mówi prawdę. Nigdy mu tego nie powiedziała, ale bardzo kochała tego dziwnego człowieka.

Minęło południe. Słońce niedługo miało zacząć kłaniać się ku zachodowi. Delikatny wiatr wiał od północy, przez co dzień stawał się chłodniejszy. Shizuo odgarnął z oczu włosy, które przez wiatr ciągle mu do nich wpadały. Siedział na ziemi i obserwował poczynania swojego ucznia. Był coraz lepszy we władaniu mieczem dwuręcznym i Shizuo liczył, że może coś jeszcze z niego będzie. Mikado z zapałem atakował słomiane pachołki i zadawał im kolejne ciosy, aż za którymś razem zbytnio się zamachnął i legną na ziemię. Shizuo przewrócił oczami i położył się. Wiatr delikatnie szumiał wśród traw. Blondyn zmarszczył brwi. Wiedział to i nie mógł temu zaprzeczyć. Dziś był ten dzień. I tego dnia wszystko stanie się jasne. Przekona się na własne oczy, czy Izaya Orihara jest czarownikiem, czy tylko sobie z nim igra. I już sam nie wiedział, która opcja wkurzyłaby go bardziej. Dzisiaj, na górze Warbor, odbywał się sabat czarownic. Na południu od miasta znajdowała się olbrzymia góra. Poprzedzał ją gęsty i ciemny las, nazwany Nocnym, gdyż korony drzew były tak gęste, że prawie żadne promienie słońca nie docierały do jego wnętrza. Wszyscy podróżni  jadący z południa musieli nadłożyć drogi i okrążyć górę i las, gdyż przejście przez niego graniczyło  z cudem. Poza naturalnymi trudnościami istniały również trudności wierzeniowe. Powstało wiele legend i przesądów odnośnie lasu. Przypuszczano że żyją tam najpaskudniejsze stwory, na obrzeżach swe chaty mają wiedźmy, a ciemność, która tam panuje pochłania ludzkie życia. Zwierzęta tam żyjące nie przypominają w zupełności tych znanych ludziom. Śmiałkowie, którzy się tam zapuszczali wracali obłąkani lub nie wracali w ogóle. Zaobserwowano również, że dokładnie tego dnia, z właściwie nocy,  31 października nad górą widać zielonkawe zorze, dym i inne poświaty. Słychać pokrzykiwania, pieśni i śmiechy. Po zmierzchu na niebie z ogromną szybkością przelatują czarne postacie. Od dawna wiedziano, że wiedźmy istnieją i są niebezpieczne. Odbywają swoje sabaty raz w roku na górach takich jak Warbor i żaden śmiertelnik nie ma prawa choćby zbliżyć się do miejsca takiego spotkania. Dlatego co roku, dnia 31 października, ulice miasta pustoszały, ludzie barykadowali okna i drzwi. Żadne zakłady nie działały. Jedynymi ludźmi na zewnątrz byli strażnicy, najodważniejsi z odważnych.  Shizuo miał pilnować południowej bramy, jednak wyłgał się z tego obowiązku, mówiąc o bardzo złym samopoczuciu. Dowódca straży, który bardzo dobrze go znał, nie sądził, że ktoś z tak nadludzką siłą może kiedykolwiek źle się poczuć, więc gdy usłyszał to, język zaczął mu się plątać i pozwolił nie uczestniczyć w pełnieniu nocnej straży. Shizuo, rad z decyzji swojego przełożonego, obmyślał plan, w jaki zdemaskuje Izayę raz na zawsze.
-Panie Shizuo!- wykrzyknął w końcu Mikado. Blondyn zerwał się z ziemi i spojrzał na chłopaka.
-Wybacz, zamyśliłem się- Shizuo podrapał się po głowie, podniósł się z ziemi i przeciągnął. –Rozumiem, że skończyłeś ćwiczenia i chcesz iść do domu, mam rację?- spojrzał na chłopaka, który kurczowo trzymał rękojeść miecza.
-P-proszę nie zrozumieć mnie źle. Naprawdę chcę być rycerzem, służyć królowi i niczego się nie bać, ale… - tłumaczył się chłopak.
-Ale?
-Ale przed chwilą coś przeleciało na niebie w stronę góry i naprawdę się przestraszyłem i… przepraszam, że jestem taki słaby!!
Shizuo uśmiechnął się do niego z pożałowaniem i położył dłoń na jego głowie.
-Mój kompan z oddziału barykaduje się w domu dwa dni przed dniem sabatu, więc nie uważam, byś był mało odważny. Mamy już w końcu prawie wieczór, a ty ciągle jesteś poza miastem i ćwiczysz. Każdy ma w końcu prawo się bać. Chodź, wracamy do miasta- powiedział i skierował się w stronę bramy. Słowa rycerza bardzo pokrzepiły Mikado. Schował miech do pochwy i ruszył za swoim mentorem. A po głowie chodziło mu tylko pytanie: Czy Shizuo Hejwajima też się kiedyś bał?

Gdy zastał zmrok, Shizuo czynił ostatnie przygotowania do wyprawy. W swojej torbie miał najpotrzebniejsze rzeczy, płaszcz miał na sobie, miecz przy pasie. Był gotowy. Najciszej jak mógł opuścił swój dom i skierował się pod dom Izayi. Miał nadzieję, że nie spóźnił się i brunet jeszcze nie wyszedł. Ukradkiem zajrzał przez okno. Na szczęście ten jeszcze rozmawiał z Shinrą. Skrył się w przestrzeni między budynkami. Za moment czarownik wyszedł z domu. Minął Shizuo i założył kaptur na głowę. Gdy Shizuo uznał, że znajduje się w wystarczająco bezpiecznej odległości, wyszedł z ukrycia i ruszył za swoim wrogiem. Zatrzymał się za budynkiem, skąd doskonale widział co dzieje się przy południowej bramie. Strażnicy rozmawiali z Izayą. „Ciekawe, jaki kit wciska im ta podstępna pchła”- zastanawiał się blondyn. „Widocznie skuteczny, skoro przepuścili go dalej”. I pozostał tylko jeden mały szczegół, o którym Shizuo jakoś nie pomyślał. Jak on stąd wyjdzie? Postanowił zrobić to, co jako jedyne wpadło mu do głowy. Wziął leżący na ziemi kamień i najmocniej jak potrafił, rzucił w prawo od strażników. Rycerze pilnujący bramy, zaskoczeni nagłym hukiem, poszli go sprawdzić. A wtedy Shizuo wykorzystał swoją szansę i najszybciej jak mógł przebiegł przez wyjście.
Szedł powoi, najciszej jak mógł, cały czas obserwując latarnię Izayi. Dobrze, że czarownik ją ze sobą zabrał, bo inaczej Shizuo szybko by go zgubił. Noc była chłodna i ciemna. Wokół było cicho, Shizuo słyszał tylko swoje kroki i szum traw. Można by rzec, że było całkiem przyjemnie i mógłby zacząć delektować się spacerem, gdyby nie znał celu swojej podróży. Po godzinie marszu zarysy wzgórza Warbor stawały się coraz wyraźniejsze, a las zbliżał się wielkimi krokami. Nocną ciszę przerwał czyjś szaleńczy śmiech. Shizuo cały zesztywniał i zaczął szybko rozglądać się po okolicy. Nikogo, tylko kilka samotnych drzew, trawa i czarna otchłań.  Pierwszą myślą rycerza było to, że może Izaya zaczyna szaleć i śmiać się? Wiele razy był światkiem nagłych wybuchów lekarza. Ale potem wiatr zawiał mocniej, Shizuo podniósł głowę i zobaczył coś, przez co serce stanęło mu w gardle. Po niebie przelatywało dziesiątki ciemnych postaci. Jakby na miotłach czy czymś podobnym. Wokół siały iskry, co chwila zanosiły się okrzykami i śmiechem. Shizuo, mimo tego że praktycznie nigdy się nie bał, teraz miał ochotę zabarykadować się w domu i nie wychodzić z niego przez następne tygodnie. Widoki znane z opowieści, książek i przesądów, teraz rozgrywały się na jego oczach. Z przerażeniem utwierdzał się w przekonaniu, że Izaya na pewno jest czarownikiem i będzie musiał stawić czoła temu demonicznemu towarzystwu. Szybko pozbierał swoje roztrzęsione myśli i nadgonił drogi, jaką stracił przez patrzenie się w niebo. Droga była naprawdę długa, chociaż dla tak doświadczonego rycerza jak Shizuo nie było to bardzo męczące. Po jakimś czasie światło latarni nagle zniknęło z oczu blondyna. Na początku myślał, że może nie dowidzi ze zmęczenia i późnej pory, drugą myślą było to, że Izaya w jakiś sposób spostrzegł, że Shizuo go śledzi, ale w końcu rozwiązanie zagadki znikającego światła pojawiło się przed rycerzem. Nocny las, to wszystko wyjaśnia. Shizuo poniekąd rad, że to już półmetek, wszedł do lasu. Nie zapalał lampy, uznał, że to może go wydać. Przemieszczał się najostrożniej jak mógł, uważał by nie potknąć się o wystające korzenie czy kamienie. Ścieżka prowadziła w miarę prostej linii pod górę, co czyniło marsz bardziej męczącym. Pośród niewyobrażalnej ciemności, Shizuo mógł dojrzeć tylko przebłyski światła latarni Izayi. Dziwiło go, że mężczyzna wybrał pieszą wędrówkę niż przelot na miotle. Może od początku wiedział, że Shizuo będzie go śledził i zrobił to specjalnie? Chociaż to niemożliwe, bo Shizuo nikomu nie mówił o swoim planie, a nawet ta pchła nie potrafiła przecież czytać w myślach. Ale kto go tam wie…  W pewnym momencie światło zaczęło się oddalać. Stawało się coraz mniejsze i mniejsze aż w końcu zniknęło zupełnie. Shizuo przystanął na chwilę, przetarł oczy, nic. Rozejrzał się, ale żadnego światła nie było widać. „Cholera”-zaklął w myślach i zaczął zastanawiać się co teraz powinien zrobić. Ruszył dalej na ślepo. Nie widział kompletnie nic, nawet swojej ręki, choć miał ją tuż przed oczami. W momencie, gdy całkiem stracił rozeznanie kierunku i drogi, postanowił zapalić lampion. Gdy to zrobił od razu poczuł się lepiej. Światło płomyka oświetlało drogę przed nim i przestrzeń naokoło. Gdy podejście zaczęło robić się coraz bardziej strome pomyślał, że może zbliża się do szczytu. Istotnie tak właśnie było, bo po niedługim czasie dało się słyszeć śmiechy i okrzyki, a w oddali pojawiło się czerwone światło, prawdopodobnie ogniska. Shizuo zdmuchnął płomyk swojej latarni, zrobił  łyk wody i przeszedł ostatni odcinek drogi. To, co ujrzał na jej końcu zupełnie przerosło jego oczekiwania. Przykucnął ukryty w cieniu drzew i obserwował. Na płaskim szczycie góry paliło się kilka wielkich ognisk, tworzących okrąg. Na jego środku stał drewniany posążek, prawdopodobnie przedstawiający jakieś pogańskie bóstwo. Wokół niego tańczyli ludzie. Co chwila ktoś coś krzyczał, śpiewał czy modlił się. Do tańca przygrywała nieduża orkiestra złożona głównie z bębnów. Była tam cała masa ludzi. Shizuo nigdy nie przypuszczał, że praktykantów magii może być aż tak wielu. Byli tu i mężczyźni, i kobiety, głównie w podeszłym wieku. Lub tak się rycerzowi wydawało, gdy obserwował niekiedy paskudne twarze czarownic. Wszyscy odziani byli w długie ciemne szaty lub suknie. Nawet po tak prostym ubiorze z łatwością można było stwierdzić, że do tej psychodelicznej społeczności należeli i bogaci, i biedni. Nad całym tym zamieszaniem unosiła się zielonkawa zorza. To efekt wszystkich czarów i zaklęć rzucanych podczas zgromadzenia. Wśród całego motłochu Shizuo starał się dojrzeć Izayę. Niestety, jakby się nie wysilił, nie widział go.  Na obrzeżach stały małe domki, coś w rodzaju straganów. Młody rycerz patrzył na to wszystko z przerażeniem. Wyglądało to jak scena z najgorszego koszmaru, jeszcze tylko brakowało, by zaczęli składać ludzi w ofierze. I jak na jego życzenie zaczął się główny obrządek. Czarownicy i czarownice stanęli w dwóch kręgach. Jeden wewnętrzny, na około posążka, a drugi zewnętrzny, naokoło ognisk. Unieśli ręce w górę i nastała cisza. Atmosfera stała się napięta. Na podwyższenie przy posążku stanęła jakaś starsza kobieta w długiej szacie i szpiczastym kapeluszu i gdy złożyła ręce do modlitwy, wszyscy zaczęli śpiewać pieśń. Brzmiała jak pieśń kościelna i bojowa połączona w jedną. Chór głosów śpiewał w niezrozumiałym dla Shizuo języku, cały ten widok i śpiew, w otoczeniu ognia i nocy wydał mu się tak niesamowity, przerażający i taki nierealny, że Shizuo nie mógł oderwać od niego oczu. Miał wrażenie jakby to wszystko było snem, z którego zaraz się obudzi. Wtem wszyscy zebrani opuścili ręce gwałtownym ruchem, a ogień wzniósł się ogromnym płomieniem w górę. Dobrze, że wszyscy byli skoncentrowani na modlitwach, bo przy jasności jaka zapanowała z pewnością mogliby go zobaczyć. Gdy ogień nieco opadł, czarownica prowadząca zaczęła wygłaszać kolejne modły. W momencie, gdy obrządek dobiegł końca, coś przepełzło tuż przy nodze blondyna. Był bardzo skupiony na oglądaniu czarownic, więc takie nagłe poruszenie bardzo go zaskoczyło. Przewrócił się na bok i sturlał kawałek, wpadając w krzaki, czy zwrócił uwagę przechodzących obok lasu czarowników. Shizuo przełknął ślinę.
„Jestem skończony, to koniec. Przeciw czarom nawet moja ogromna siła jest bezużyteczna. Żeby ktoś taki jak ja zginął w taki sposób. Bez honoru, pamięci. Zupełnie bezmyślna śmierć!  Ale może wtedy w mieście dowiedzą się, że Izaya to czarownik? Może jego też zabiją? Marne pocieszenie. Co mi przyjdzie z jego śmierci, jeżeli sam będę już dawno wąchał kwiatki od spodu. O nie, nie dam się tak łatwo. Nie ja, nie Shizuo Hejwajima. ”
-Jest tam kto?-krzyknął, któryś z nich. Rycerz milczał. Chyba jeszcze go nie zauważyli.
-Poważnie pytam. Ktoś ty, że ośmieliłeś się szpiegować sabat?!- dopytywał. Głupi jakiś? Myśli, że ktoś przyznałby się tak łatwo?
-Zostaw, Marco. To pewnie jakieś zwierzę-poradził mu drugi. Marco ostatnim podejrzliwym spojrzeniem zmierzył krzaki i powoli odszedł.

-Uff-odetchnął z ulgą Shizuo. Szczęście go nie opuszczało. Ale teraz będzie musiał byś ostrożniejszy. Delikatnie przeczołgał się za drzewo. Niespodziewanie jednak stało się coś, co odpędziło całe szczęście blondyna. Jego oczy spotkały się z żółtymi ślepiami jakiegoś zwierzęcia. Chwilę mierzył się z nim na wzrokiem, kark oblał zimny pot i gwałtownym ruchem odskoczył do tyłu. Nogawka spodni zaczepiła się o gałązkę i Shizuo przewrócił się, uderzając potylicą w kamień. 



Ciąg dalszy nastąpi...


II części możecie spodziewać się jutro, w najgorszym wypadku w sobotę c: Mrocznego Halloween.

Edit: Miało być dwa dni temu ale ogólnie to mam zapierdziel, a w następną sobotę konwent więc MOŻE będzie w tym tygodniu a jak nie to w następnym ;_; jednak nie umiem dotrzymywać terminów. Bądźcie wyrozumiali-szkoła ;-;